Teatr na estradzie
W dobie globalnego kryzysu wykonania estradowe mogą się okazać przyszłością opery.
Podczas gdy wielu się zastanawia, jak wskrzesić „umarłą formę operową”, wycisnąć z niej coś pod względem teatralnym i tym oto chytrym sposobem przybliżyć współczesnemu odbiorcy — inni przecierają oczy ze zdumienia. Istnieje bowiem pokaźna grupa melomanów, którym ta rzekoma śmierć umknęła. M.in. ludzie, którzy jeżdżą po świecie za ulubionymi śpiewakami i nie przepuszczą żadnej transmisji z Met. Są też słuchacze, którym nawet teatr niepotrzebny: wystarczy parę godzin świętego spokoju we własnym domu.
Miłośnicy wykonań koncertowych plasowali się do niedawna w mniejszości. Uznawali je za zło konieczne. Trudno im było uwierzyć w tragedię Mimi, która konała po przeciwnej stronie podium dyrygenckiego niż jej Rodolfo. Muzycy zrozumieli: zaczęli odkładać nuty, wprowadzać na estradę elementy gestu scenicznego, czasem nawet przebierać się w kostiumy. Kiedy publiczność przestała się dąsać, znawcy opery dostrzegli w takich wykonaniach szansę przedstawienia utworów mniej znanych bądź niesłusznie zapomnianych.
Teraz dzieje się coś dziwnego: rosnąca liczba melomanów porzuca spektakle operowe na rzecz lepiej przygotowanych i często mądrzej „wyreżyserowanych” koncertów. Niektórzy wieszczą, że w dobie globalnego kryzysu wykonania estradowe okażą się przyszłością opery, bo wkrótce już nikogo nie będzie stać na utrzymywanie kosztownych scen i finansowanie kolejnych produkcji.
Nawet jeśli te prognozy okażą się nietrafne, w świadomości organizatorów życia kulturalnego dokonał się przełom. Nie ma już szanującego się festiwalu, w którego programie zabrakłoby koncertowych wykonań opery. Dotyczy to również Festiwalu Beethovenowskiego, który w 1998 r. zdecydował się na oczywistą w tym kontekście prezentację Fidelia, a wkrótce potem zaczął się zapuszczać w coraz dalsze rejony, odkrywając przed słuchaczami skarby nieczęsto goszczące albo w ogóle nieuwzględniane w repertuarach naszych teatrów.
Polskie wykonawstwo operowe istotnie jest dziurawe jak ser szwajcarski. Grupka zapaleńców, którzy zapragnęli przynajmniej częściowo te luki zapełnić, znalazła orędowniczkę w osobie Elżbiety Pendereckiej, z której pomocą na Festiwalu ruszył cykl „Nieznane opery”. Merytorycznym opiekunem całości został Piotr Kamiński, znawca opery i jej niestrudzony popularyzator — w formie rzetelnej i błyskotliwej, nieobrażającej inteligencji słuchacza. Za batutę chwycił Łukasz Borowicz, jeden z najszerzej myślących dyrygentów młodego pokolenia. Obydwu od początku towarzyszy pianistka Anna Marchwińska, doświadczona korepetytorka śpiewaków. W kolejnych przedsięwzięciach uczestniczyli pieczołowicie dobierani soliści i najlepsze polskie zespoły, z Polską Orkiestrą Radiową na czele. Wszystkie wykonania zarejestrowano na płytach CD.
Sformułowanie „Nieznane opery” okazało się na tyle wieloznaczne, że z czasem rozszerzono tytuł o słowa „znanych twórców”. Cykl objął bowiem także arcydzieła, które nie trafiły przedtem na deski polskich teatrów. Na pierwszy ogień, w 2008 r., poszła wówczas Lodoïska Cherubiniego, komedia heroiczna z polskimi akcentami, zaprezentowana w wersji oryginalnej po przeszło 200 latach od premiery w Warszawie. Rok później rozbrzmiał Der Berggeist Spohra, operowa baśń o karkonoskim duchu znanym w Polsce pod imieniem Liczyrzepy, która zeszła z europejskich afiszy jeszcze w XIX wieku. Potem przychodził kolejno czas na polską premierę Euryanthe Webera; na istotnie zapomnianą Marię Padillę Donizettiego (we współpracy z Doris Yarick-Cross z Uniwersytetu Yale, opiekunką wokalną także późniejszych ogniw cyklu); wydobyty z niepamięci poemat tragiczny L’amore dei tre re Montemezziego; pierwotną wersję Simona Boccanegry Verdiego; Ifigenię na Taurydzie Glucka, jedno z najbardziej przełomowych dzieł w historii opery, które w Polsce wystawiono tylko raz, z inicjatywy Bohdana Wodiczki. Doszły trzy polskie premiery oper angielskich:„The Turn of the Screw Brittena, Riders to the Sea Williamsa i At the Boar’s Head Holsta (prawykonanie wersji pełnej); wreszcie wychwalana przez Hanslicka Djamileh Bizeta, której żaden teatr operowy nie zainscenizował od stu lat z górą.
W tym roku na Festiwalu zagości kolejny nieobecny w Polsce kompozytor operowy: Rimski-Korsakow. Na koncercie 23 marca zabrzmią nie tylko suity ze Śnieżynki i Legendy o niewidzialnym grodzie Kitieżu, ale też jednoaktowa baśń jesienna Kościej nieśmiertelny — rosyjska odpowiedź na wątki z Wagnerowskiego Parsifala. Jej tytułowy bohater — czarodziej, którego nie da się zabić, bo przemyślnie ukrył swą śmierć — rozpalał wyobraźnię wielu twórców, począwszy od Puszkina, przez braci Strugackich, na prozie Sapkowskiego i amerykańskich komiksach fantasy skończywszy. Jeśli rozpali wyobraźnię warszawskich słuchaczy, w przyszłych latach liczę na pełne wykonania obydwu oper, z których suity dopełnią program. Poproszę też o Noc majową i mam nadzieję dożyć chwili, kiedy ujrzę któreś z tych arcydzieł na polskiej scenie.
A jeśli ktoś nie gustuje w rarytasach albo lubi tylko te piosenki, które zna? Prawie na każdym Festiwalu znajdował coś dla siebie: od Orfeusza Monteverdiego aż po Otella Verdiego. W tym roku jest szansa pogodzić szperaczy z tradycjonalistami. Moniuszkowska kantata albo „mała opera” — Widma — zabrzmi w zrekonstruowanej wersji pierwotnej. Widziałam ten utwór w najrozmaitszych inscenizacjach i jestem pewna, że wykonanie koncertowe tylko mu się przysłuży. Umiar w wywoływaniu duchów — także muzycznych — jest zawsze wskazany.