Artykuły

„Buffalo Bill” [Arthura Kopita należy do tego nurtu...]

Buffalo Bill Arthura Kopita należy do tego nur­tu najnowszej dramatur­gii amerykańskiej, z któ­rego nie dotarł na nasze sceny właściwie ani jeden utwór. Kopit — rówieśnik Albee’go, dziś już trzydziestoośmioletni, w India­nach wkroczył na teren ostrego rewizjonizmu w stosunku do historii Sta­nów Zjednoczonych, rewi­zjonizmu uprawianego dziś z pasją przez najmłodsze pokolenie amerykańskich dramaturgów. To już nie podważanie świętego war of life, penetracja obycza­jowa, krytyka stosunków społecznych znanego u nas dobrze Albee’go, lecz pró­ba sięgnięcia głębiej — aż do podstaw, na których wyrosły amerykańska po­tęga i amerykański styl życia.

Buffalo Billa (w ory­ginale sztuka nosi tytuł Indianie) wprowadził na nasze sceny warszawski Teatr Powszechny. Rzecz napisana przed siedmiu la­ty miała prapremierę w Aldwych Theatre w Lon­dynie, grana była później w Waszyngtonie, ostatnio reżyser Robert Altman przystąpił do kręcenia na jej podstawie filmu. Buf­falo Bill ma wszelkie szanse zdobycia polskiej publiczności nie tylko dlatego, że na jego legendzie wychowało się i u nas kil­ka pokoleń. Mimo wszyst­kich różnic formalnych jest ta sztuka bardzo bliska z ducha polskiemu samokry­tycyzmowi narodowemu, którego tak wiele w naszej literaturze.

Sztuka Kopita jest anty­tezą klasycznego westernu. Nawet tych westernów z ostatnich lat, w których Indianie nie są już tylko celem strzałów białych lu­dzi i reprezentują jakieś racje. Autor Buffalo Bil­la zdaje się wszystkie ra­cje przypisywać Indianom. Przegrali w starciu z cy­wilizacją białych nie dla­tego, że byli prymitywni i dzicy, lecz dlatego, że nie byli dość podstępni i bez­względni. Zostali starci z powierzchni ziemi ponie­waż chcieli zachować wy­kształcony w ciągu tysiąc­leci sposób istnienia na tym kontynencie. Zostali zmuszeni do walki w obro­nie po prostu prawa do życia.

Sztuka ta jest jednym z objawów czkawki, jaką przeżywają Stany Zjedno­czone w związku z nara­stającym konfliktem raso­wym wewnątrz kraju i wojną w Wietnamie. Ale nie tylko. Są w niej odnie­sienia szersze. Szczelna je­szcze do niedawna zwłaszcza w Ameryce fasada hu­manitarnej i demokratycz­nej frazeologii ukrytwającej metody, jakimi było bu­dowanie tego, z czego ten naród jest tak dumny — ostatnio niebezpiecznie pę­ka. Wyłania się prawda daleka od idealistycznych haseł. Wydaje się zresztą, że można znaleźć w Buf­falo Billu horyzonty je­szcze szersze, problemy wykraczające poza konflik­ty wewnętrzne USA.

Zygmunt Hübner re­żyser Buffalo Billa w Teatrze Powszechnym sięgnął — jak można sądzić — po sztukę Kopita dlatego, iż zafrapowało go kłębo­wisko treści kryjące się pod formą rozbuchanego showu. Wykorzystał w przedstawieniu wszystkie walory wizualne sztuki. Rzecz dzieje się ni to współcześnie w cyrku, ni to w czasie Widowiska z Dzikiego Zachodu, z ja­kim William Frederick Cody (1846-1917) — tak nazywał się Buffalo Bill — objechał w końcu ubie­głego wieku Amerykę i Eu­ropę odnosząc niebywałe sukcesy. Ostra beatowa muzyka, jarmarczne zapo­wiedzi, żonglerzy a wśród tego retrospekcja kariery człowieka, który wyjątko­wo efektywnie przyczynił się do eksterminacji Indian.

Bill-Bawół (Buffalo to jak wiadomo po angielsku ba­wół) zyskał ten przydomek po wytępieniu bawołów, które stanowiły główne po­żywienie Indian. Znakomi­ty strzelec walczył dzielnie z Indianami, tępił bawoły, ale był przecież porządnym Amerykaninem — starał się więc dla tych dzikich, którzy się jeszcze ostali, o pewne prawa. Nie osiągnął pełnej świadomości zbrodni, w jakiej brał udział. Stała się ona dopiero udziałem pokolenia Kopita. Pokazuje on mechanizm, w którym interes silniej­szych i bardziej bezwzględ­nych zwycięża mimo po­zorów chęci uwzględnienia interesów przeciwnika. Ple­mię Siedzącego Byka, w sprawie którego Bill-Ba­wół dociera aż do samego prezydenta Stanów Zjed­noczonych, zostaje jednak wycięte w pień. W ostat­nich scenach Cody z prze­rażeniem widzi, jak jego legenda, którą sam świa­domie, z hochsztaplerskim rozmachem budował i tra­gedia całego ludu, w któ­rej brał udział — martwieją w gutaperkowy kicz. Na scenie pozostaje mały, złamany człowiek, nie mo­gący zrozumieć ani tych procesów, których był współtwórcą, ani siebie. Inscenizacja Zygmunta Hübnera ma rozmach i błyskotliwość, jest gęsta, miałoby się ochotę powie­dzieć mięsista. To znako­micie zrobiony spektakl, bezbłędnie operujący bar­dzo różnorodnymi środka­mi. I bardzo dobrze gra­ny, czemu niestety nie mo­gę dać wyrazu w tym krót­kim omówieniu. Obsada jest zbyt liczna. Jedno bu­dzi moje wątpliwości — obsadzenie w roli Buffalo Billa Stanisława Zaczyka. To znakomity aktor, ale czy do tej roli? Wydaje się zbyt lirycznie słowiański, zbyt refleksyj­ny; za mało w nim siły, buty, instynktownego dzia­łania. Po prostu spontanicz­ności. Cody musiał działać jak dobrze naciągnięta sprężyna, refleksja przy­chodziła później. Najpierw strzelał, później myślał. Stanisław Zaczyk jest prze­ciwieństwem tego konglo­meratu siły, zadziorności, hochsztaplerstwa, reklamiarstwa i sentymentaliz­mu legendarnego Buffalo Billa. Mimo świetnego ak­torstwa Zaczyk nie zawsze pokonuje swoje naturalne warunki i stąd jego Bill wymaga od widza całko­witego oderwania się od potocznego obrazu tej po­staci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji