Artykuły

Łapka na szare myszy

Teatr Rozrywki w Chorzowie: Człowiek z La Manchy Mitcha Leigh i Dale’a Wassermana. Reżyseria: Józef Opalski, scenografia: Marek Braun. Premiera 15 III 1997.

Zachodzi takie oto pytanie: czy Józef Opalski jest, czy nie jest idiotą?

O Piwnicy pod Baranami, której los na zawsze odebrał kruchy jej kręgosłup w kapeluszu z piór­kiem, ktoś kiedyś mądrze powiedział, że to jedyny w świecie lokal, który ma wejście, ale nie ma wyj­ścia. Tym, którzy bywali i lubią wiadomo co, w czym rzecz — tłumaczyć nie muszę. Całej reszcie — chyba nie warto. Zwyczajnie, z realną gorzałą w garści zasiadał człowiek na widowni tego dziwacz­nego, podziemnego, nocnego wehikułu, by słuchać sceny, by smakować tamtą stronę, z której sączyła się gorzała innego rodzaju. Ta trująca mieszanka oddawała widza realności gdzieś nad ranem. I tyl­ko kwestią wrażliwości było, kto na jak długo — pozornie będąc już gdzie indziej — w istocie był wciąż tam. Dwa dni, cztery, może tydzień. Są ta­cy, którzy z Piwnicy nie wyszli nigdy.

Mniej więcej podobnie wychodzi się z Człowieka z La Manchy Józefa Opalskiego. Mówię o najogólniej­szym smaku, który pozostaje, o jakimś zasadni­czym, porządkującym wszystko akordzie. Wchodzi­my, ale trudno wyjść. Trucizny nie popuszczają. Wyjście okazuje się kwestią twojej prywatnej wraż­liwości. Dość to może kuriozalne w czasach z wol­na podnoszącego głowę pospolitego ruszenia teatral­nej publicystyki, ale jest tak, że Opalski funduje spektakl żerujący na najprostszych uczuciach. I nie chce zbawiać świata. Idiota?

Widzowie wchodzą w spektakl, który jest opowie­ścią o innym wchodzeniu. Innych widzów w inny spektakl. Słowem — stary numer. Teatr w teatrze, sławetna pułapka na myszy, tyle tylko, że w tym wypadku rozciągnięta na cały spektakl. Oto do monstrualnych kazamatów Świętej Inkwizycji wpro­wadzono — jak sam o sobie powiada — poetę tea­tru, Miguela de Cervantesa. Poeta taszczy ze sobą wózek, pełen biednych teatralnych rekwizytów, oraz wiernego Służącego. Rozłożone wszędzie, powoli gnijące typy spod ciemnej gwiazdy — niewiasty trze­ciej świeżości i dżentelmeni po kolosalnych przejściach — podnoszą głowy. Zwierzęca ciekawość. Wszedł dziwny facet. Ma nienaturalnie szlachetny gest i mówi jakoś tak odświętnie. Do nory wsunę­ła się delikatność. Tego się nie wybacza. Nora jest ogromna, mroczna, zamknięta z każdej strony. Stąd nie ma wyjścia. Spektakl Opalskiego grany jest bez przerwy. Z niego też nie ma wyjścia. Więc jeśli dla mieszkańców lochu jedynym wyjściem, które nie jest żadnym wyjściem, jest czekający za drzwiami proces Inkwizycji — to po co z punktu niszczyć dziwnego gościa? Pobawią się z nim trochę, jak kot z myszą. Kwadratowi ludzie poigrają z delikatno­ścią, z nudów zafundują jej wyimaginowany pro­ces. Będzie oskarżyciel, będzie ława przysięgłych i sędzia. A ona niechaj się broni tym, co ma naj­lepszego. Cervantes wchodzi w grę. Wchodzi, bo nie ma wyjścia. Ma wózek, wypełniony potencjal­nym teatrem, służącego i coś jeszcze. Pod pachą trzyma rękopis dziwnej historii, nie ukończoną opo­wieść o Don Kichocie, którego śmiertelnie ukąsiła poezja, o owym błędnym rycerzu, niegroźnym kre­tynie, któremu wszystko się pokiełbasiło. Komplet­nie. Realność zmieszała mu się z iluzją, bajka — z prawdą.

Cervantes tym właśnie będzie się bronił. Przed re­zydentami lochu — i z ich udziałem — odegra skróconą wersję swej opowieści o poezji, która ni­czego nie mogąc zmienić, może trochę wygiąć ko­goś pojedynczego, czyli — może wszystko. Z byle czego, z tego co pod ręką, skleci więzienny teatr, spektakl wsparty na skokach wyobraźni, dziełko igrające uczuciami. Końmi będą dwie siedzące okra­kiem na beczkach kobiety, z włosami zarzuconymi na twarze. Karczmą okażą się zwykłe dechy i pa­rę krzeseł. Byle kto będzie mulnikiem, ktoś równie obojętny — maurem. Ludzkie strzępy co i raz wska­kiwać będą w role i z nich wyskakiwać. Wedle po­trzeby. Wystarczy tylko wyciągnąć drobiazg z peł­nego rekwizytów wózka Cervantesa. On sam przy­lepi sobie brwi, wąsy i brodę, wdzieje biedny ka­wałek zbroi. Stanie się błędnym rycerzem. Służący, za sprawą banalnej czapeczki, zmieni się w Sancho Pansę, a zwykła dziewka Aldonza, za pstryk­nięciem palców — w dziewkę karczemną, w której Don Kichot zobaczy Dulcyneę. Poezja klecona z by­le czego. Jak w Piwnicy. W Teatrze Osobnym Białoszewskiego. Albo u Leśmiana. W Żołnierzu choć­by. „To dwa boże kulawce, dwa rzewne cudaki/ Ku­leją byle jako w świat nie byle jaki (…) Skakali ja­ko trzeba i jako nie trzeba/ Aż wreszcie doskoczyli do samego nieba!”

Dokładnie. Bo za sprawą teatru Cervantesa w lo­chu dzieje się tak właśnie. Ludzkie strzępy wcho­dzą w świat nie byle jaki. Dopiero na końcu, w scenie śmierci Don Kichota, uświadomią sobie, że role się zmieniły. Że kot stał się myszą, a mysz — kotem. I że wpadli w ten seans jak śliwki w kom­pot. Są kompletnie inni. Dziwaczny przybysz poka­zał im — byle jakim — ich samych, ale zgoła in­nych. Zdolnych do uczuć bynajmniej nie więzien­nych, podatnych na wzruszenie, nie wstydzących się mocno ściśniętych gardeł. Nie przestając być lo­chem, loch wskoczył w inny wymiar. Pozornie nic się nie zmieniło. Wyjścia nie ma i nie będzie. Ścia­ny są nieprzeniknione. Ale pomiędzy nimi tkwią już zupełnie inni ludzie. Po ostatecznym odejściu błędnego rycerza Aldonza powiada o sobie — Dulcynea. I tak nie mając wyjścia, gdy przedstawienie się skończyło, wy­biera wyjście-nie-wyjście przez szczelinę iluzji. Po to właśnie Cervantes bawił więzienie teatrem. I dokładnie dlatego Opalski sklecił przy okazji swój spektakl.

Sklecił? Opalski nigdy niczego nie kleci. Zbyt starym teatralnym lisem jest, by nie wiedzieć, że przedstawień nie należy lepić z ciepłego metafizycznego sosu. Robi więc spektakl na zimno. Konstruuje teren, na którym wrażliwość widza może sobie poswawolić. Albo inaczej jeszcze — odkryć samą siebie. Ma ucho zbyt wysokie i nazbyt bez­względny smak, by nie wyczytać z oryginału muzyczno-literackiego Mitcha Leigh i Dale’a Wassermana historii odzyskiwania utra­conej czystości. I o tym jest spektakl. To samo ucho i ten sam smak pozwalają mu obsadzić rzecz całą niezwykle smacz­nie. W fantastycznej, niezni­szczalnej chyba operetkowości Stanisława Ptaka (Cervantes) od­najduje akurat tyle ciepła, łagod­ności i spokojnego dystansu do świata, ile trzeba. W znakomitej Marii Meyer dostrzegł możliwość łagodnego przejścia od ostrej jak brzytwa Aldonzy do cichego zdziwienia Dulcynei. W Jacentym Jędrusiku zaś Sancho Pansę, który jest jedną wielką, głęboką przyjaźnią, a nie wioskowym, od gagu do gagu kuśtykającym kre­tynem. Ucho i smak, z tak zwa­nego ludzkiego tła, z wszystkich tych obdartych nieszczęść, skon­struowały coś jakby ciągłe pulso­wanie na krawędzi realności i iluzji. W końcu songi… Nie, pi­sanie o songach u Opalskiego daruję sobie. Nie będę się wygłupiał. Jeszcze tylko uścisnę dłoń scenografowi Mar­kowi Braunowi — za dyskretny i czysty smak wszystkiego co widać, i odpowiem na pytanie.

Opalski. Idiota czy nie idiota? „Chodziło mi o to — powiedział przed premierą — żeby ludzie popłakali i żeby poczuli się dobrze.” No cóż — idiota. Jakiś teatralny Książę Myszkin, którego jedyną ambicją była łza. Czyli Idiota przez duże I. Co było do udowodnienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji