Artykuły

Mieczysław Milecki. Powrót

Gdy chodzę gwarnymi, ruchliwymi ulicami dzikszej Warszawy, trudno mi wprost uwierzyć, że byłem świadkiem śmierci tego miasta...

7 października 1944 roku wywieziony zostałem w grupie 2000 ciężko rannych do Zaitheidu, w kotlinie miśnieńskiej. Tam też w szpitalu popowstaniowym (był to Stalag IV-B) udało mi się, dzięki ofiarności polskich lekarzy doczekać wiadomości o wyzwoleniu stolicy. Obóz uwolniono 23 kwietnia. Nie od razu jednak wybrałem się w drogę powrotną. Tak mało ważyłem, że nie miałem sił na przebycie większej przestrzeni. Do kraju wyruszyłem dopiero w drugiej połowie czerwca. Bałem się konfrontacji wspomnień popowstaniowych z rzeczywistością. Mam na myśli wygląd miasta, nie mówiąc już o ludziach, których będzie brakowało. Warszawa leżała w gruzach. Wielki cmentarz ludzi i domów - to było pierwsze, nieodparte wrażenie. Ale z drugiej strony, zadziwiała i nąpełniała optymizmem niesłychana żywotność tych, co przetrwali - żywność pełna nadziei i radości. Szedłem ulicą Marszałkowsk w gorące południe. Przy prowizorycznie skleconych straganach z najrozmaitszymi towarami, gromadziły się grupki przechodniów. "Takie bomby! Ludzie, taakie bomby!" - zelektryzował mnie okrzyk. To sprzedawca czereśni, z typowym dla warszawiaka zawadiackim humorem, reklamował dorodny towar.

Natychmiast po powrocie zgłosiłem się do mego zawodu. Pierwszym ogniskiem, które użyczyło mi pomocy moralnej i finansowej był teatr "Popularny" (później "Powszechny") przy ul. Zamoyskiego, gdzie grupa aktorów, na czele z Dobiesławem Damięckim, Heleną Gruszecką i Januszem Strachockim prowadziła kuchnię dla kolegów i wciągała na nowo w zawód. Przeżywałem lęk chyba większy, niż przed pierwszym w życiu występem i wcale nie byłem pewny czy potrafię się poruszać po scenie. Dopiero koledzy, którzy grali już od kilku miesięcy, swoją obecnością, entuzjazmem i serdecznością - powoli, powoli wprowadzali mnie w dawny tryb życia. Zawdzięczam bardzo wiele p. Helenie Buczyńskiej, która od razu umieściła mnie w obsadzie swego reportażu scenicznego z czasu okupacji pt. ("Obcym wstęp wzbroniony". W sztuce tej graliśmy właściwie samych siebie, albo postacie, które znaliśmy, rozgrywała się bowiem za kulisami okupacyjnej kawiarni aktorskiej. Premiera reportażu Heleny Buczyńskiej odbyła się 3 września 1945 roku przy ul. Marszałkowskiej 81, w małej salce na piętrze. Salka ta zaadaptowana została przez zespół z Zamoyskiego dla potrzeb publiczności lewobrzeżnej Warszawy i nazwana teatrem "Małym".

W sztuce "Obcym wstęp wzbroniony" nie tylko graliśmy, ale także śpiewaliśmy piosenki. Były one równie aktualne i wynikłe z przeżyć, jak i treść samej sztuki. "Warszawo, ty moja Warszawo" - w tych prostych słowach mieściło się dla nas aktorów i dla publiczności to wszystko, co przeżywaliśmy przez czas walki, nadziei i powrotu. W przedstawieniu brali udział: Eugenia Burbianka, Helena Gruszecka, Stefania Kornacka, Wanda Lipińska, Halina Michalska, Elżbieta Wieczorkowska, Stanisława Kawińska, Julia Sokolicz-Arnoldowa, Mieczysław Borowy, Tadeusz Chmielewski, Jerzy Dargiel, Stefan Wroncki, Witold Sadowy, Józef Sendecki, Józef Zejdowski, Wacław Izdebski i Mieczysław Milecki. Poza tym w skład zespołu wchodzili (biorę pod uwagę tylko okres mojej współpracy z teatrem "Popularnym") reżyserzy i aktorzy: Maria Janecka, Wanda Jarszewska, Janina Martini, Irena Oberska, Wanda Szczepańska, Karol Borowski, świetny komik Jan Mroziński, Czesław Roszkowski, Zygmunt Bończa-Tomaszewski, Jerzy Wasowski...

Gdy powracam myślą do pierwszych tygodni w Warszawie, przypomina mi się pewien piękny lipcowy poranek. Tego dnia postanowiłem zobaczyć w jakim stanie są budynki warszawskich teatrów. Przedzierając się przez ruiny dotarłem w okolice Teatru Polskiego, z którego sceną związany byłem niemal przez cały czas przedwojennej pracy aktorskiej. Otóż skręciłem w Oboźną i... stanąłem jak wryty. Teatr odnowiony, drzwi gościnnie otwarte. Przy wejściu głównym siedzi pan Stanisław, "król bileterów", długoletni pracownik teatru - zawsze pierwszy witający publiczność. Poczułem się zupełnie jak we śnie. Tymczasem pan Stanisław najspokojniej oznajmia: "Właśnie pan dyrektor Szyfman czeka". Nie bardzo przytomny wchodzę na drugie piętro do kancelarii. "No więc pan przyszedł..." - słyszę głos dyrektora. Musiałem mieć dość niemądrą minę, kiedy machinalnie potwierdziłem: "Ja już... no tak..." Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że dyrektor zdążył do mnie wysłać list z propozycją engagement i że list ten gdzieś po drodze, ponieważ nie miałem stałego miejsca zamieszkania, prawdopodobnie zaginął. Dowiedziałem się także, że za kilka miesięcy ma być premiera "Lilly Wenedy" w reżyserii Juliusza Osterwy i zaczynają się już próby.

Zabrałem się do pracy z radosną świadomością tego, że my aktorzy możemy znów służyć publiczności naszą sztuką, może bardziej potrzebną teraz, niż kiedy indziej.

Grałem w reportażu Buczyńskiej na scenie "Małego" i "Popularnego" oraz przygotowywałem się do premiery w "Polskim".

17 stycznia 1946 roku, w pierwszą rocznicę wyzwolenia Warszawy padły ze sceny, po raz pierwszy po wojennej przerwie, słowa Juliusza Słowackiego: "O święta ziemio polska! arko ludu! Jak zajrzeć tylko myślą, krew się lała". Nad Warszawą przechodziła zimowa burza. Gromom scenicznym w "Lilii Wenedzie" towarzyszył trzask piorunów walących wykryty blachą dach teatru. Potem były następne premiery w przywróconym stolicy Teatrze Polskim. Ale to już osobna sprawa.

Chciałbym poświęcić jeszcze kilka słów publiczności tamtych pierwszych, najtrudniejszych dni. I publiczność, i aktorzy byli jednakowo spragnieni polskiego słowa, polskiego teatru. Wielka wzajemna serdeczność łączyła widownię ze sceną. Często prosto z pracy, tylko po umyciu rąk, w roboczych ubraniach przychodzili ludzie na spektakl. Możliwość zmiany ubrania nie mieściła się w czasie, no i nie było przecież tak wiele ubrań. Problemem był także powrót do domu po zakończeniu przedstawienia. Komunikacja nie wszędzie jeszcze działała, a wędrówka w ciemnościach wśród ruin nie należała do przyjemnych. Na prośbę Teatru Polskiego władze miejskie uruchomiły specjalne "autobusy" czyli pokryte plandekami ciężarówki, którymi jechało się na stojąco. Mieszkałem wówczas na Saskiej Kępie i często wracałem takim autobusem razem z publicznością. Mogłem wówczas wysłuchać przekazywanych na gorąco wrażeń z przedstawienia.

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji