Artykuły

Groteska

Jadzia wdowa - krotochwila w 4 aktach ze śpiewami i tańcami Ryszarda Ruszkowsklego w adaptacji muzycznej Tadeusza Segietyńskiego. Reżyseria: J. Gołaszewski. Dekoracje: W. Małkowski.

Zagranica w tym roku zawiodła. Zresztą nigdy specjalnie nas nie entuzjazmowała. Oprócz bowiem kilku sztuk ludzi o wielkich nazwiskach - na ogół dostarczała rzemieślniczą tandetę, która dzięki wysiłkom teatru wydaje się jednak widzowi czymś "godnym zobaczenia".

Nabieranie jednak widza, to nabieranie niemal bezustanne musi obrzydnąć i... stąd poszukiwania w archiwach polskiego pisarstwa scenicznego.

Ostatnio dzięki temu odżył zapomniany już zupełnie Ryszard Ruszkowski. Ongiś był bardzo popularny. Jego komedie, a między innymi, niedawno sfilmowany "Florek" i wystawiona obecnie w Toruniu "Jadzia wdowa" - bawiły i rozśmieszały do łez współczesnego autorowi bywalca tearalnego.

Kiedyś śmiech ten był zupełnie niewymuszony. Śmiano się po polsku - całą gębą. Właśnie: nie ustami - wykwintnie, - lecz po szlachecku, ziemiańsku - gębą, tak, że mury drżały, a aktorzy do słowa nie mogli dojść. Bo też humor Ruszkowskiego był polskim, polskim na ówczesne czasy. Łatwy, bez intelektualnych igraszek, bez kulturalnego przerafinowania, rubaszny, czasem "tylko dla panów". Postacie Komiczne rysowane grubymi, krótkimi, celowo niedbałymi pociągnięciami karykaturzysty. Że czasem w tej technice karykaturowania jest maniera, że czasem atrybuty komizmu zasadzają się na zmechanizowanym operowaniu rozmaitymi "bzikami" i "nawyczkami" - to nic, to są les finesses, których rubaszny pan szlachcic, czy zeszlachciały psychicznie mieszczanin nie dostrzegali.

No, ale czasy się zmieniły. Prawda, że humor rdzennie polski jest nadal prymitywny, ale bądź co bądź podkarmiono nas trochę skomplikowanie przyrządzanymi przekładańcami dowcipów rozmaitych Shawów i Chestertonów. Dziś wstydzilibyśmy się śmiać z Ruszkowskiego w jego dawnej postaci. Trudno: kultura, postęp, "noblesse oblige". Czujemy się zdetonowani, wstydzimy się, że tak nie wiele nam trzeba do śmiechu, że śmiejemy się sercem i nerwami; a nie mózgiem.

Teatr o tym wie. I w konsekwencji premiera polskiej komedii staje się tym samym czym jest premiera każdej niemal komedii zagranicznej: - staje się wysiłkiem teatru, zmierzającym do pokrycia braków sztuki i zmuszenia widza ci o śmiechu z wiarą, że śmiać się trzeba i wypada, do stworzenia konieczność śmiechu pomimo, a nieraz wbrew temu co napisał autor.

A więc zaczyna się remont generalny. Dokomponowuje się muzykę i to odrazu zmienia całe nastawienie inscenizacyjne i reżyserskie. W wypadku "Jadzi wdowy" zmienia się w specjalnie radykalny sposób. Poprostu "Jadzia wdowa" na skutek dokomponowania muzyki przestaje być w ogóle komedią czy krotochwilą, i staje się nawet nie farsą a groteską. To znaczy, ze tylko jako groteskę można ją zagrać.

W tvm też kierunku poszedł w przeważnej mierze teatr toruński. Groteskowo więc potraktowano dekoracje, które odrealniono i skarykaturowano, groteskowo ucharakteryzowano aktorów, groteskowo wreszcie wyreżyserowano poszczególne epizody akcji.

W tę narzucającą się interpretację sztuki Ruszkowskiego najlepiej bodaj wżyły się Bracka (Hortensja) i Małkowska (Eufemia), które wraz z Gołaszewską (Jadzia wdowa) stworzyły zwłaszcza w pierwszym akcie groteskę wyjętą jakby z teatru kukiełek. Gołaszewskiej należy się zresztą osobne jeszcze uznanie za pełną życia i temperamentu interpretację roli tytułowej, - owej wdówki co to nie lubiła chłopców, bo nie wierzyła w ich temperament.

Również dobrze utrzymana była w tym samym stylu para Dowmuntowa (Barbara) i Wilkoszewska (Melania). Wilkoszewska zdaje się mieć wrodzone poczucie groteski... mogłaby tylko trochę gorzej śpiewać, bo z tym śpiewem nie jest jednak tak źle, jak to chce wmówić w widzów reszta współaktorów. Grotoskowe były także postaci zalotników i Butryma jako Piszczalskiego.

Strzelecki (Adolf) Piekarski (Krzysztof), Dowmunt (Mieczysław), Krzyski (Feliks) i Wasilewski (Licki) dali postacie sceniczne o wyraźnie nakreślonych odrębnościach charakterów, ale utrzymane raczej w komediowym niż groteskowym tonie. Zwłaszcza Strzelecki, Dowmunt i Wasilewski byliby doskonali, gdyby "Jadzię wdowę" z muzyką można było jeszcze grać jako komedię bez znudzenia widza. Strzeleckiemu wychodziły rozmaite gierki, a "bziczka" na temat wynalazków nakreślił w tak przekonywujący sposób, że autor powinien mu z tamtego świata nawet przesłać podziękowanie. Piekarski i Krzyski mieli mniej wdzięczne, bo stereotypowe role.

Klejer jako dr. Koss miał ciężki orzech do zgryzienia. Postać ta pod względem scenicznym, to po prostu makabra; jakby się ją nie zagrało, zawsze będzie trochę razić. Klejer starał się z niej wykrzesać elementy groteski, ale skutkiem tego, trochę zanadto przekryczał swą rolę. Szkoda, że tekst sztuki nie pozwala na skreślenie tego nieszczęśliwego dr. Kossa.

Przysiecka dała standardową postać płochej panny pokojowej, co to "swój rozum ma"... ale nie za długi.

Kuryłło (Józef) i Leśniowski (Gałecki) robili co mogli, by dostosować się do reszty zespołu.

Gorzej natomiast sprawa wygląda z Cybulskim, który w roli Bolesława niestety odbijał od całości, mówił w ten sposób, że go na widowni prawie zupełnie nie można było rozumieć, no i samo ujęcie roli zanadto oparł na starych, przedwojennych wzorach operetkowych.

Reżyser Gołaszewski bardzo ciekawie, po malarsku niemal potraktował poszczególne groteskowe epizody. Jeśli chodzi jednak o całość, to pozostawił parę (wybaczalnych zresztą) dłużyzn. Zwłaszcza krętaninę przed balem t w ogóle pustki na scenie w czasie ostatniego aktu należałoby trochę skrócić.

Podziwiać należy warunki głosowe zespołu w zasadzie dramatycznego. Celowała w tym zwłaszcza Gołaszewska, którą nieświadomy widz, z uwagi na głos - no i całą resztę - mógłby uważać za jakąś gościnnie występującą primadonnę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji