Premiera "Zemsty" w Teatrze Ziemi Pomorskiej
Wybór Fredrowskiej "Zemsty" na uczczenie Święta Niepodległości, uważać należy, zdaniem moim, za szczęśliwy. Literatura bowiem nasza, sceniczna, narodowa, po odzyskaniu niepodległości, jeszcze nie zdobyła skrzydeł do lotu, a ta z czasów niewoli, to przeważnie utwory znaczone stygmatem męczeństwa, o nastroju żałobnym, nie nadają się na dzień święta narodowego, a w ogóle, w miarę jak wymierać będzie pokolenie pamiętające czasy niewoli, zwolna zejdą z repertuaru teatrów naszych, a ukażą się chyba raz po raz, jako wspomnienia z poza grobów. Poza tym, ze czcią wspominane, pozostaną w bibliotekach, podobnie, jak się chowa po skarbcach kościelnych i zakrystiach stare, czcigodne i cenne monstrancje, które się czci i szanuje jako zabytki dawnych dni.
Otóż "Zemsta" Fredry nigdy chyba nie stanie się takim omszałym zabytkiem. Pierwsza, zdaje się, polska komedia historyczna, jeżeli tak można się wyrazić, chociaż nie ma w niej ani historycznych nazwisk, ani akcji, ani czasów. Rzecz dziać się mogła zarówno w szesnastym, czy siedemnastym wieku, boć wspomnienie Cześnika, pełne sentymentu, o czasach Barskich, kiedy to szabla jego w "innej służyła potrzebie" nie ma znaczenia istotnego. Ale właśnie dlatego, że nie ma w tej komedii wspomnień historycznych, a jeno nigdy nie gasnące, a zawsze pełne słońca życie polskie, właśnie dlatego "Zemsta" będzie zawsze żywą, świeżą, słoneczną - i aktualną.
Dwory polskie z zapylonymi portretami antenatów, żupany, kontusze i karabele, wszystko to akcesoria, których już niema, które minęły, jak wszystko co przypadkowe. Ale ci ludzie z "Zemsty", Cześnik, czy Rejent czy Dyndalski, to są Polacy którzy byli są i będą, to krew z krwi naszej i kość z kości naszej, z tymi samymi przywarami i zaletami, z tą samą polską duszą - byli i będą, dopóki Polska Polską, a wiemy, że Ona jest i będzie - wieczną.
Wieszczowie nasi nieśmiertelności narodu stawiali pomniki monumentalne w dziełach swoich laurami je opasywali - a Fredro w "Zemście" romantyczną laurką dał świadectwo prawdzie o wiecznej żywotności narodu - i stąd dla niego tytuł do nieśmiertelności.
A "Zemsta", najbarwniejsza i najżywsza i najsłoneczniejsza z wszystkich komedyj polskich, zawsze będzie dla nas żywa i świeża, jak współczesna, i zawsze wywołała uśmiech serdeczny na lica, a przez uśmiech - dotrze do serca. Fredro miał urazę do swoich współczesnych, że nie uznawali w nim satyryka. A przecież po prawdzie, on satyrykiem nie jest - ale jest czymś więcej. Jest za wielki, żeby być satyrykiem. Wielki pan i wielki mędrzec, mający na ustach wieczny uśmiech, widzi przywary swoich bliźnich, ale się z nich nie wyśmiewa, bo on ich - kocha. Tak jest, on kocha ludzi, dlatego patrzy na nich z pobłażliwym uśmiechem, jak kochający ojciec - i mędrzec. Cóż znaczą te drobne złośliwości ludzkie wobec głębi istnienia, które jest wieczne? Może Fredro sam o tym nie wiedział, ale on kochał tego raptuśnego Cześnika, kochał Rejenta milczka, wyczuwając na samym dnie jego na pozór przewrotnej duszy jakieś pokłady szczerze polskiego sentymentu, kochał tego polskiego safandułę Dyndalskiego - a nawet Papkinowi nie odmawiał swej sympatii, a już nie mówię o Podstolinie i Klarze, przecież był romantykiem!
Dlatego postacie w "Zemście" są takie kochane bo są tworami miłości, i dlatego takie pełne życia i krwi żywej! -
Wystawę "Zemsty" zaliczyć należy do rzędu sztuk udanych. Zacznijmy od wnętrza. Małkowski pokazał co umie. Wnętrze dworu polskiego, przepojono słońcem, z portretami przodków, piękne, stylowe; kominek w pierwszym akcie bardzo miły - choć nie wiem, czy możliwy na tle brokatowe portiery - zresztą dekoracja pomysłowa, ułatwiająca zmianę, jedynie w komnacie rejenta raziły mnie schodki w głębi, niepotrzebne, utrudniające sytuacje wyjściowe, i również niepotrzebna balustrada, nie licująca z wnętrzem komnaty. Ale to drobiazgi. Poza tym w ogóle dekoracje były naprawdę - piękne. A to moment ważny, bo przecież na ich tle rozwijało się - życie polskie. Na ich tle poruszał się wspaniały szlachcic kontuszowy, piękny, jakby wyszedł z ram portretu!
Jakże piękny był, gdy z rozrzewnieniem rozmawiał ze swoją szabla, "panią Barską", co to pod Słonimem, Podhajcami
Jaki wspaniały miał gest, gdy się porwał do szabli, a po tym się zreflektował - och wtedy to z niego wyszedł cały Polak, taki żywy, i taki pełen sentymentu, wyrywającego się z głębi duszy:
"Nie wódź mnie na pokuszenie
"Ojców moich wielki Boże; -
"Wszak gdy wstąpił w progi moje,
"Włos mu z głowy spaść nie może!"
W tej chwili chciałem zaklaskać, alem się wstrzymał, by nie przerywać piękna chwili.
Taki był Bracki, jako Cześnik Raptusiewicz. Był pełen rycerskiego animuszu, miał szeroki gest szlachecki, a przy tym pełen umiaru.
Otóż wydaje mi się, że za mało tej szlachetności miał w sobie Piekarski jako rejent Milczek, który zresztą bardzo trafnie podkreślał rysy charakterystyczne tego hipokryty, co to "milczkiem" kąsa, a niebo ma na każde zawołanie pełen skrytej utajonej energii z jaką dąży do celu, zimny i opanowany; ale Milczek ma na dnie duszy iskrę szlacheckiego sentymentu, która w nim w końcu zawładnie i do zgody nakłoni.
Papkin, to może najtrudniejsza rola w całej komedii polskiej. Frant, hultaj, tchórz, karykatura bohatera, kobieciarz - wszystkie te momenty charakterystyczne, zjednoczone w jednej osobie, utrudniają trafne ujęcie tej postaci. Cybulski jako Papkin, przede wszystkim przepysznie ucharakteryzowany, naogół wydobył z tej roli bardzo dużo, jednak nieprzywykły do języka Fredry, nie zawsze był wyraźny. Uważam też, że należało może nałożyć więcej barw kontrastowych, uwydatniających różnicę Papkina, wielkiego lwa północy, i Papkina, tchórza, choć lepiej może było tak jak było, niż gdyby był szarżował.
Scena dyktowania listu w akcie ostatnim, pełna humoru, nie mająca chyba równej w literaturze świata, grana była koncertowo, zarówno przez Brackiego - Cześnika oraz Cybulskiego - Papkina, jak Ilcewicza - Dyndalskiego.
Ilcewicza Dyndalski był doskonale narysowany, jakby żywcem z Norblina w ruchy miał dobrze wystudiowane, i umiał podkreślić komizm sytuacyjny z przedziwną naturalnością. Rolę tę powinien Ilcewicz na rapciach sobie uwiązać, jako pamiątkę dobrego wyczynu artystycznego.
Wacława grał Ścibor inteligentnie. Był w miarę liryczny w scenach z Klarą, w miarę bohaterski z Cześnikiem i Papkinem, również dobrze sekundował ojcu, Rejentowi. Jeno nie opanował stylu Fredrowskiego języka - a pod tym względem właśnie wzorowa była Małkowska jako Podstolina. Ubrana była stylowo i pięknie, stworzyła, postać pełną wdzięku, charakter Podstoliny uwydatniła bardzo dobrze, a świetnie opanowała język Fredrowski i uchwyciła trafnie styl romantyczny swej roli. Jednym słowem, pod adresem Małkowskiej gromkie brawo!
Klara jest rolą trudną. Niby to mała, a przecież - ona ma coś! I to coś Kazimiera Szyszko-Bohuszówna zrobiła bardzo dobrze! Grała z wdziękiem i swobodą, wyglądała estetycznie, a w scenie z Papkinem ironia jej miała dużo wytworności.
Całość była zatem dobra, diapazon sztuki zharmonizowany, jednym słowem: słońce i pogoda!
"Zemsta" powinna cieszyć się w Toruniu powodzeniem, na które w pełni zasługuje.