Artykuły

Koton Klap

Wszyscy Polacy wiedzą, co to jest Cotton Club. Po prostu Ameryka, czyli transatlantyk, limuzyna, gangsterzy, jazz i kobiety w brokatach. Lepsze życie. Rodzimy Koton Klap zainstalował się w Pałacu Kultury, w Teatrze Studio.

To już drugie przedstawienie wyreżyserowane w Warszawie przez Michaela Hacketta — ame­rykańskiego stypendystę. Naj­pierw były Metamorfozy w Tea­trze Dramatycznym. Teraz po sąsiedzku — w Studio — Amerykanin w Warszawie, oparty o piosenki George’a Gershwina, przetłuma­czone (świetnie!) przez Jerzego Siemasza i zaaranżowane przez Stanisława Radwana.

Historia jest banalna i — jak to w musicallu — namiętnie głupia. Główni bohaterowie, oczywiście zakochani, to: Polly — prosta dziewczyna z zapadłego mias­teczka i Vandergriff junior — syn bogatego przemysłowca, który chce zostać artystą teatru. Rzecz jasna cały świat sprzysięga się przeciwko ich miłości. Jakby nie dość na tym, bandyta O’Malley — „wróg publiczny numer jedenaś­cie”, chce zniszczyć teatr dziel­nego Vandergriffa, którego złoś­liwie nazywa Tomciem Palu­chem. Zaczyna się od awantury w porcie, wyreżyserowanej jak komedia slapstickowa. Potem rejs przez ocean, sylwester w Central Parku i wreszcie Vandergriff wpada w łapy gangstera, któremu zresztą jest winien pieniądze. Nie pomagają nawet hipnotyzerskie zabiegi lady Dallas Harrington (świetna rola Anny Chodakowskiej) . Vandergriffowi grozi śmierć. Śmierć zresztą grozi wszystkim. Wiadomo — Ameryka. Bzdura osiąga takie rozmiary, że nikogo nie dziwi ujawnienie się agentów FBI, którzy aresztują O’Malleya. Zostaje mu jedna szansa ekspiacji — rola diabła w czerwonych la­kierkach w przedstawieniu Vandergriffa Amerykanin w Warsza­wie. Potem ślub, czyli happy end. Nawet pies Bąbelek (sztuczny, ale lepszy niż żywy, foksterier) jest zadowolony z takiego finału.

Przedstawienie w Teatrze Stu­dio jest oczywiście pastiszem („co za styl, bo szkołą był mi film”). Publiczność i aktorzy świetnie bawią się idiotycznymi dialogami. Bohaterowie udręczeni nieusta­jącym powodzeniem finanso­wym, wygłaszają aforyzmy god­ne Dynastii: „Nigdy w życiu nie byłem szczęśliwy, a mimo to by­łem szczęśliwy”. Poetyką pasti­szu można też usprawiedliwić białą, plastikową wykładzinę udającą marmur, którą pokryto pod­łogę sceny. Znakomicie zapowiadające się przedstawienie jest jed­nak niedopracowane przez reży­sera. Zapewne trzeba było zdą­żyć z premierą na ostatnią sobo­tę karnawału. Wystarczy jednak jeszcze kilka prób i wszystko po­winno sprawnie działać.

W Koton Klapie leży jednak prawdziwy klops. Aktorzy, w większości, nie potrafią śpie­wać, a spektakl zbudowany jest z najsłynniejszych jazzowych standardów. Z chęcią zgadzamy się na żart, jakim jest spektakl, ale na takie wykonanie Lady be good, Somebody loves me, The man I love nie można pozwolić. Rację ma starsza Madame Boroni, kiedy błaga o litość O’Malleya słowa­mi: „Tylko nie ten jazz”. Cóż, taki dżez, jaki Koton Klap.

Niespodziewanie Amerykanin w Warszawie zajął głos w dysku­sji toczącej się wokół prywatyza­cji i nowego modelu polskiej kul­tury, gdzie próbuje się pogodzić sztukę i pieniądze. Wszystko to naiwne i czarno-białe, ale prze­cież taki to spektakl. Niech więc biznesmeni pamiętają, że „twar­dziele mają co prawda chwile świetności, ale prędzej czy póź­niej marnie kończą”. A wtedy ra­tunkiem może być teatr, który kocha swoich sponsorów.


Amerykanin w Warszawie, układ tekstów i reżyseria: Michael Hackett, scenografia Krystyna Kamler, premiera w warszawskim Teatrze Studio 29 lutego 1992.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji