Salieri i Mozart
Takiej promenady nie pamiętam: na widowni artyści, koledzy i znajomi, słowem „cała Warszawa”, a do tego Kraków, do tego świat pozostały. I ani jednego tzw. normalnego widza w rzędach…
Na scenie zaś — mała, porcelanowa figurynka. To Mozart grany przez Romana Polańskiego — aktora bez warsztatu, lecz czarującego. Ten maleńki Mozart jest zarazem reżyserem dramatu Antonia Salieriego ze sztuki Petera Shaffera, a zaś w obu wcieleniach — jako reżyser i aktor — sprawcą całego zdarzenia artystyczno-towarzyskiego. Świadomym i przekornie drwiącym? Odpowiedzi nie znam. Ale pewne jest, że kilka dni wcześniej skończyło się środowiskowe przetwarzanie wybitnego poety w towar do spożycia, i widać mało tego było, skoro się to przetwarzanie musiało dokonać raz jeszcze na innym artyście, w Teatrze na Woli, w blasku telewizyjnych i filmowych jupiterów…
Peter Shaffer nie jest w Polsce autorem nieznanym. Krystyna Skuszanka wystawiała Królewskie łowy słońca, Wiesław Gołas zapisał się wspaniałą rolą w Czarnej komedii, Equus skłaniał recenzentów do karkołomnych rozważań z zakresu patologii społecznej. Tak więc — Amadeusz przypomniał autora cenionego, i w tym sensie, odrobinę zawiódł oczekiwania. Rzecz okazała się produktem współczesnego bulwaru: sztuką zabawną i dobrze napisaną, ale i niewolną od dłużyzn, szczególnie męczących w II części. Trudno przecież nie przyznać racji autorowi: zawiść miernoty, studiowana na przykładzie z życia artystów, to temat na melodramat albo na ironiczną komedię; trzeciej możliwości nie ma. Ponieważ pierwszą wypróbował A. Puszkin w Mozarcie i Salierim, Shafferowi została ścieżka druga.
Czujności reżysera, a i Tadeusza Łomnickiego zawdzięczamy, że się ta linia interpretacyjna utrzymuje w spektaklu konsekwentnie. Łomnicki w roli Salieriego daje popis wielkiej sztuki. Jego kreacja jest wirtuozowskim ćwiczeniem z aktorstwa jako techniki naśladowania i stwarzania rzeczywistości, i jednocześnie jako zdolności żartobliwego obnażania, tych samych sprawności, sprowadzania ich do zabawy, do popisu. Jest tylko jeden moment w przedstawieniu, kiedy Salieri-Łomnicki, studiując samotnie rękopisy Mozarta, porzuca grę i wyraziście ukazuje widzom, co się naprawdę może dziać w sercu upokorzonego człowieka, który dostrzega, jak mimo wielkiej pracy przegrywa z genialnym lekkoduchem. To miejsce w roli ma się do jej całości, jak wstrząsające Kyrie z niedokończonego Requiem do pozostałej twórczości Mozarta.
W ukazaniu lekkoducha Mozarta Shaffer wybrał łatwiznę, którą przyjąć trudno. Skatologiczne odzywki nie „wzbogacają” sylwetki wielkiego muzyka i zawodzą jako efekt dramaturgiczny. Postać przecież jest sympatyczna, zabawna, a w końcowej części dał jej Polański także rys pewnej determinacji i dumy.
Reżyser Polański nadał spektaklowi — wespół ze scenografami Lidią i Jerzym Skarżyńskimi — wdzięk dawno zapomnianego, stylowego teatru. Jeśli ufać wyobraźni, to tak jak dziś Amadeusza grało się pewnie Scribe’a w dawnym teatrze krakowskim, albo Caillaveta i Flersa w Rozmaitościach lub w Polskim za Szyfmana. Piękna więc rekonstrukcja, tym cenniejsza, że nie brakuje, w przedstawieniu dobrych ról — z przezabawną szarżą Cesarza — Jana Matyjaszkiewicza na czele, z godnymi osiągnięciami Józefa Fryźlewicza, Iwony Głębickiej, Zygmunta Maciejewskiego i z wyrazistym tłem czterech plotkarskich demonicznych „podmuchów”, czyli Maciejem Bornińskim, Marianem Rułką, Markiem Dąbrowskim i Wojciechem Zagórskim.
Amadeusz Petera Shaffera (w przekładzie Kazimierza Piotrowskiego) jest ostatnią premierą dyrekcji Tadeusza Łomnickiego w Teatrze na Woli. Szkoda. Co będzie dalej? Ano — zobaczymy…