Artykuły

W teatrze - karnawał

Z repertuaru scen warszawskich, a pewnie i całej Polski, wynika, że prawie wszystkie teatry, z wyjątkiem tych, w których i tak się nic nie dzieje, zaproponowały swym widzom rozrywkę. Rozrywka, co wynika z najszlachetniejszych motywacji jej twórców, jest w teatrze propozycją miłych przeżyć, pozytywnych doznań estetycznych, poczucia spokoju, łagodności i dystansu wobec rozgrywających się na scenie spraw. To chwila godziwego, bezpiecznego odpoczynku, a jeśli się uda, także intelektualnej gimnastyki. Ta potencjalna wielość niebagatelnych przecież wartości sprawia, że publiczność niezmiennie, od zarania teatru, stałą sympatią darzy ten właśnie nurt jego działalności. Wypełniając szczelnie widownię pobudza często twórców i krytyków do ponownego podjęcia istniejącego od lat sporu, czy powszechna akceptacja jakiegoś dzieła oznacza równocześnie jego wysoką ocenę. Krytycy odpowiadają, że tak nie musi być, publiczność wie swoje, a twórcy często są zdenerwowani, bo z jednej strony cieszy ich uznanie widowni, a z drugiej użalają się, że ich dzieła nie są traktowane poważnie.

Cała trudność w ocenie przedstawień tworzonych dla przyjemności polega na tym, że największą nieprzyzwoitością jest sam fakt wartościowania tego, co w założeniu ma sprawiać niespodziankę. Ale skoro ów rozrywkowy nurt w teatrze ma tak ogromne powodzenie, to krytyczne potraktowanie go z pewnością mu nie zaszkodzi. Jeśli zalety tych przedstawień są tak oczywiste, przyjrzyjmy się ich wadom.

Obok tandety, złego smaku i gustu, braku myśli organizującej przedstawienie, poczucia humoru czy taktu, a więc cech do pewnego stopnia subiektywnych, do najbardziej irytujących należą dwie: pretensjonalności złe rzemiosło. Obie są w pewnym sensie zawinione i stanowią nadużycie wobec widza. Dlatego są ważne.

Przykładem takiego nieporozumienia jest "Złe zachowanie" w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego - przedstawienie dyplomowe warszawskiej PWST (Teatr Ateneum). Spektakl masowo oglądany, przez część krytyki uznany za "wydarzenie artystyczne" jest przede wszystkim świadectwem tego, że młodzież aktorska nie zmarnowała czasu w szkole teatralnej, za co i jej, i pedagogom należy się uznanie. Nie widzę jednak powodu, by mówić o artystycznych wyżynach. Spektakl jest szkolną składanką, w której każdy wykonawca może się "pokazać", zaś wszyscy zatańczyć, zaśpiewać na niezłym poziomie, przy pozorach beztroskiej zabawy. Niestety, scenariusz jest kiepską literaturą, bez dramaturgicznego pomysłu, "ubarwiony" żenującym, chwilami, poczuciem humoru. Wszystko to razem przypomina sympatyczny pokaz aerobicu, ale niekoniecznie jest wartością artystyczną. Mówienie przy tej okazji, że młodzież jest witalna, dynamiczna, pełna wdzięku to odkrycie wątpliwej miary, jak to, że młodzież jest młoda. Dyplomów dobrych i lepszych w PWST było wiele.

Pretensjonalnym przedstawieniem jest nowa wersja "Niech no tylko zakwitną jabłonie" Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Zaleskiego, zrealizowana przez Teatr Współczesny w Warszawie. Ten robi miny do publiczności, udaje, że chodzi o coś bardzo ważnego, że załatwia jakież ważne sprawy polityczne, puszy się i mizdrzy. Napina się w celebrze, jakby miał do spełnienia tajemniczą misję. Tak się dzieje, gdy sympatyczny, choć dramaturgicznie słaby pomysł sprzed 20 lat twórcy postanowili zmienić w narodową poważną piosenkodramę. Sławny kiedyś "Sztuczny miód" nie jest zatem piosenką o zawiedzionych nadziejach panienki, a jako czołowy polityczny protestsong rozlicza całą epokę lat siedemdziesiątych. Tytułowe "Jabłonie" nie mogą być odśpiewane w całości, bo dla autorki, która osądziła epokę, optymizm jest w ogóle nie do przyjęcia.

W spektaklach nurtu rozrywkowego obok pretensjonalności wadą szczególnie denerwującą są wszelkie niedostatki wykonawstwa aktorskiego. W przedstawieniach, które mają głębsze przesłanie, ów niedostatek tak nie razi, bowiem autorzy spektakli zawsze mogą liczyć, że dotrze do widza jakaś ważna myśl czy ogólniejszy sens, wyrażony inscenizacją i wieloma środkami reżyserskimi, ukrywającymi niedostatki gry aktorskiej. W repertuarze rozrywkowym ważne, bodaj najważniejsze, jest to "jak" rzecz została zrobiona i jak zagrana.

Na spektaklu "Żółtej szlafmycy" Franciszka Zabłockiego wyreżyserowanym przez Ewę Bonacką na Małej Scenie Teatru Narodowego z bólem uszu słuchałem, jak aktorzy zmagali się z trudną muzyką Witolda Rudzińskiego, jak zespół akompaniujący i aktorzy "szukali się", jak aktorzy fizycznie bez mała cierpieli wpasowując swój głos w trudną instrumentację, śpiewając często obok tonacji, obok melodii, rytmu. O interpretacji już nie wspomnę. Impas pogłębił się, gdy aktorzy chcąc sobie widocznie wynagrodzić trudy śpiewania rozgrywali się w partiach "mówionych" do granic farsy, puszczając raz po raz oko do widowni, udając, że panują nad całością, w co niestety trudno było uwierzyć. I tak sympatyczna krotochwila muzyczna Franciszka Zabłockiego, która miała prawo znaleźć się na deskach Teatru Narodowego, stała się zgrzytem paznokcia po szkle.

Są i przykłady mistrzowskiego wykonania. Myślę o "Ślubach panieńskich" w Teatrze Polskim, spektaklu wyreżyserowanym przez Andrzeja Łapickiego ze wspaniałą Anielą - Joanną Szczepkowską, zaskakująco dobrą, bardzo młodą Klarą - Ewą Domańską, śmiesznym Albinem - Wojciechem Alaborskim, trochę przemądrzałym i pewnym siebie Gustawem - Janem Englertem, z przeżywającą drugą młodość panią Dobrójską - Anną Seniuk, czy Radostem - Janem Matyjaszkiewiczem i starym wiarusem Janem - Bogdanem Baerem. Z jednym zastrzeżeniem: jeśli tendencja postarzania amantów będzie się pogłębiała, to w następnych realizacjach może dojść do tego, że będą się do siebie zalecać emeryci. A poza tym, spektakl jest bardzo piękny, świetnie grany. I Aleksander Fredro wielki naprawdę, i reżyser starannie, z wielką kulturą czytający tekst, i aktorzy we wspaniałej formie. Skąd więc niedosyt? Może te wszystkie przyjemne uczucia są trochę mdłe, jak nie doprawiony deser. Bardzo podobało mi się to przedstawienie, zapamiętam je, ale wolę Fredrę zrealizowanego przed laty przez Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym. "Dożywocie", "Wielki człowiek do małych interesów" przeszły do historii teatru.

Zresztą obok "Ślubów" jest więcej dobrych przedstawień w teatrach warszawskich. Choćby "Kram z piosenkami" zrealizowany przez Olgę Lipińską w Teatrze Komedia, czy z poprzednich sezonów, utrzymująca się w repertuarze "Pastorałka" w reżyserii Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym. Te pozycje są szczególnie cenne, bo są realizacjami teatru rozrywkowego w rozumieniu, jakie nadał mu Leon Schiller. Połączeniem w harmonijną całość narodowych tradycji, plebejskiego humoru, mądrości, bezpośredniego odwoływania się do radości i urody życia.

Rozrywka w teatrze to rzecz niezmiernie trudna. Pragnąc koić, łagodzić, uszczęśliwiać, trzeba ogromnego kunsztu, mądrości, dojrzałości, a także jakiejś jasnej siły witalnej, by nie zirytować, nie zmartwić. A jeśli przedstawienia rozrywkowe chcą być sztuką i tak być przez krytyków traktowane, muszą nosić w sobie te cechy, które prawdziwej sztuce przystoją. Nie wystarczy się podobać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji