Borys Szyc
- Robię to, co chciałem robić, i wydaje mi się, że jestem w odpowiednim czasie we właściwym miejscu - mówi BORYS SZYC.
Ma dopiero 25 lat, a już jest najbardziej wziętym polskim aktorem. Sukcesy odnosi w filmie i na scenie. Ostatnio czas nabrał dla niego przyśpieszenia nie tylko w życiu zawodowym. Wreszcie ma własne mieszkanie w Warszawie, gdzie zamieszkał wraz z rodziną.
Piotr K. Piotrowski: - W czasach szkolnych chyba należałeś do tych, którzy bawią i rozweselają?
Borys Szyc: - Pewnie za takiego byłem uważany. Pogoda ducha jest jakąś częścią mojej natury. Jestem optymistą; bardzo lubię się śmiać i żartować. Mama mi opowiadała, że już w szpitalu, po urodzeniu, skupiałem uwagę pielęgniarek, bo robiłem jakieś niesamowite miny i od pierwszego dnia mojego życia rozśmieszałem ludzi.
- Reżyserzy doceniają Twoje komediowe talenty, bo nawet w bardzo poważnych, dramatycznych filmach, jak np. "Przedwiośnie" czy serial "Defekt" obsadzają Cię w rolach, które wywołują u widzów śmiech.
- Myślę, że to właśnie jest interesujące. Nawet w dramatycznej roli steram się znaleźć elementy komediowe. Tak chyba powinno się budować role dramatyczne. Nawet, jeśli gramy postać dramatyczną, gdzieś powinny znaleźć się takie momenty, w których jest chwila na śmiech, i odwrotnie, postać komediowa powinna chwilami wywoływać wzruszenie. W takiej postaci jak błazen zawsze jest jakiś element tragizmu.
- A skąd opinia, że zadzierasz nosa i jesteś zarozumiały, co raczej nie pasuje do człowieka z poczuciem humoru?
- Rzeczywiście, w intemetowych komentarzach znalazło się parę takich opinii pod wywiadami ze mną. Nie wiem... Trudno wszystkich zadowolić. Może to wynika z jakiejś polskiej specyfiki. Z zainteresowaniem oglądam cykl telewizyjnych programów "Za drzwiami Actors Studio". To wywiady z amerykańskimi aktorami, w których słyszy się z ich ust wiele życzliwych zdań na temat innych aktorów i twórców kina. A w Polsce panuje tendencja do zawiści, braku życzliwości. Najchętniej podkłada się komuś nogę i patrzy, jak wali nosem w ziemię. Funkcjonuje też u nas fałszywy pogląd, że trzeba być cichym i pokornym. Mnie młodość nie kojarzy się z pokorą.
- Jeden z Twoich kolegów powiedział, ze Borys już od l pierwszego dnia w szkole aktorskiej wiedział, po co tu jest..
- Z tym muszę się zgodzić. Robię to, co chciałem robić, i wydaje mi się, że jestem w odpowiednim czasie we właściwym miejscu.
- W filmie i na scenie przekonująco sprzedawałeś usługi pogrzebowe, ubezpieczenia i świecące figurki Jezusa. Masz jakieś doświadczenia w sprzedaży bezpośredniej?
- Mam, w ogóle robiłem mnóstwo rzeczy. Od okulizacji róż począwszy...
- ?
- A właśnie, większość ludzi nie wie, co to jest okulizacja róż. W czasach licealnych pracowałem pod Łodzią na olbrzymiej plantacji róż i byłem okulizatorem. Zasuwałem też jako akwizytor, sprzedając jakieś tandetne szorty. Takie doświadczenia na pewno pomagają w budowaniu roli. To zawsze gdzieś zostaje.
- Ostatnio, szczególnie po rolach w "Symetrii" i w "Vinci", dużo i dobrze mówi się o Tobie w branży filmowej. Czy to przekłada się na propozycje nowych ról?
- Od początku 2004 roku moje zawodowe życie nabrało tempa. Można to zauważyć chociażby po liczbie telefonów i listów w skrzynce. Drugi dowód na to przyśpieszenie to fakt, że mam już prawie do końca 2005 roku zaplanowany terminarz zajęć.
- To w Twoim życiu czas licznych zawodowych wyborów i decyzji. Czujesz związane z tym ryzyko?
- Pewnie! Musiałem podjąć przynajmniej dwie trudne decyzje. Zrezygnowałem z jednej roli i wciąż nie wiem, czy zrobiłem dobrze. Ale zawsze słuchałem intuicji, która do tej pory mnie nie zawiodła. Mam nadzieję, że nadal tak będzie.
- Właśnie, w sztuce Teatru Telewizji "Wampir" Macieja Dejczera zagrałeś homoseksualistę. Tymczasem wielu aktorów unika tego typu ról.
- Świetny tekst, doborowa obsada, znakomity reżyser. Cóż więcej można dodać? Kiedyś wziąłem sobie za punkt honoru, by udowodnić, że w Polsce można uniknąć zaszufladkowania. Nie jest dla mnie problemem przyjąć rolę homoseksualisty. Mogę nawet zagrać kobietę, byle to miało jakiś sens i w całości tworzyło artystyczną wartość.
- Pochodzisz z Łodzi, ale zdecydowałeś się na studia w stolicy. Wygląda też na to, że z Warszawą związałeś się już na stałe?
- Mieszkam w Warszawie, bo tu kupiłem mieszkanie i mam pracę. Ale jeśli tylko znajdę chwilę czasu, jadę, jak zresztą wielu warszawiaków, zaszaleć do Łodzi. Mam tam wielu przyjaciół, jeszcze ze szkolnej ławy.
- Już urządziłeś się w nowym mieszkaniu?
- Jeszcze nie. Zakup mieszkania jest tak olbrzymim wydatkiem, że po sfinalizowaniu zostaje tylko na jedzenie. Ale przynajmniej mieszkam na swoim.
- Jako znany miłośnik kotów przygarniesz teraz jakieś zwierzątko?
- (śmiech) Trafiłeś! Od dziecka towarzyszyły mi zwierzęta. W Łodzi mamy dwa koty i psa. Miałem też konia, bo przez piętnaście lat jeździłem wyczynowo. Na pewno zwierzak pojawi się w moim domu. Pewnie będzie to kotek. Ale rozumiem, że pytanie było aluzją do tytułowej roli w "Poruczniku z Inishmore", którą gram w Teatrze Współczesnym.
- Z powodu śmierci ukochanego kota dokonujesz paru spektakularnych egzekucji, a krew spływa po scenie. Czy zdarzyły się w tym spektaklu jakieś nieprzewidziane sytuacje?
- Zawsze na początku spektaklu mamy obawy, czy te wszystkie techniczne elementy nas nie zawiodą. Zdarzają się wpadki. Było już tak, że krew, która ma trysnąć z mojej głowy, zaczęła tryskać za wcześnie. Ale nawet, jeśli zdarza się coś nieprzewidzianego, staramy się to tak ograć, żeby widzowie się nie zorientowali.
Na zdjęciu: Borys Szyc.