Publiczność chce się smiać albo Madame Sans-Gene
Madame Sans-Gene lekką stopą wędruje po Polsce. Jej kolejny triumfalny pochód przez nasze sceny rozpoczęła stołeczna "Syrena", gdzie słynna, paryska praczka, marszałkowa Francji i księżna Gdańska, przyjęła postać Lidii Korsakówny, potem, w ciągu zaledwie czterech miesięcy, komedię Sardou (w adaptacji Marianowicza i Minkiewicza) wystawiły teatry w Lublinie, Radomiu, Opolu i Łodzi, lada tydzień "Madame Sans-Gene" pojawi się w Gdyni - a na tym nie koniec, bo, jak słychać, szykują się już następne premiery. Co, wnosząc z dotychczasowych doświadczeń oznacza niechybnie dalsze sukcesy uroczej i ciętej w gębie Kasi Lefebvre zwanej Madame Sans-Gene, czyli Pani bez Żenady, która wieczór w wieczór ściąga do teatrów tłumy publiczności z uciechą i nie bez widocznej satysfakcji komentującej poczynania Kasi na dworze wielkiego Napoleona.
Za sprawą swego dziarskiego Lefebvra, przedzierzgnąwszy się z praczki w marszałkowa i zamieniwszy saboty na empirowe pantofelki, a balię na książęcą mitrę, Kasia Lefebvre nie pozbyła się swojej dawnej duszy, nie straciła animuszu, dowcipu i obyczaju nazywania rzeczy po imieniu. Tak uzbrojona, niewiele sobie robiąc z wymogów etykiety, intryg i plotek, w brawurowej scenie, dla której Sardou napisał swoją sztukę, wygarnia prawdę komu nie należy - i obronną ręką wychodzi z zastawianych na nią pułapek Ba, owija sobie wokół małego palca samego Cesarza, przed którym drży cała Europa. Nie bez powodu szczwany lis Fouche, wszechwiedzący minister policji, który ma swoich agentów w każdym salonie, w każdym gabinecie i pod drzwiami każdej sypialni, woli być z nią w sojuszu - wiedząc wszystko, wie także, że z Kasią nikt nie wygra.
Warto więc chyba powiedzieć, że wbrew przypuszczeniom ta zadziorna Kasia nie jest wcale wytworem wyobraźni Victoriena Sardou, który był wprawdzie jednym z najzręczniejszych majstrów francuskiego teatru bulwarowego i celował, w efektownych pomysłach, ale miewał również ambicje "dosiadania naukowego rumaka", czyli korzystania ze źródeł historycznych, a przynajmniej z historycznej anegdoty. W zbiorach pana Rudolfa Gołębiowskiego, aktora, bibliofila i kolekcjonera teatraliów, znajduje się unikalna książeczka wydana specjalnie z okazji warszawskiej premiery "rozgłośnego utworu Sardou" w roku 1895. Przeczytać w niej można, że "Madame Sans-Gene nie jest bynajmniej figurą fikcyjną", że nazywała się Katarzyna Hubscher, pochodziła z Alzacji i istotnie pracowała w paryskiej pralni. Poślubiwszy sierżanta Lefebvra, który szybko wspinając się po stopniach wojskowej kariery w czasach Rewolucji został generałem, a od Napoleona otrzymał tytuł marszałka i księcia Gdańska, budziła popłoch wśród świeżo kreowanych królowych, księżniczek i dam dworu Cesarstwa swoją szczerością i brakiem obłudy. Zwłaszcza że obok prostolinijności odznaczała się bystrością umysłu i poczuciem humoru. Stąd mściwe opowieści o jej rzekomym nieokrzesaniu i rynsztokowym języku oraz przezwisko Madame Sans-Gene. Spowodowały one, że Napoleon, pasjami żeniący i rozwodzący swych oficerów, zażądał od Lefebvra, aby się z nią rozstał - i napotkał zdecydowany, a co dziwniejsze, skuteczny opór. Z czego wniosek, że mariaż musiał być udany; Katarzyna obdarzyła marszałka czternaściorgiem potomstwa, dwanaścioro zmarło jednak w dzieciństwie. Jak zaświadcza jeden z pamiętnikarzy, pieczołowicie przechowywała w swojej rezydencji galerię mundurów męża od sierżanta po generała - aby nie zapomnieć o jego - i swojej - przeszłości, co także każe nam myśleć o niej z sympatią. Przeżywszy małżonka o lat kilkanaście, pożegnała się ze światem w bardzo podeszłym wieku, "oprócz uczciwego imienia pozostawiając olbrzymią fortunę, którą odziedziczyły jej dwie synowice". Informacje owe (z wyjątkiem tej o czternaściorgu dzieciach) potwierdza Waldemar Łysiak, nieprześcigniony znawca wszystkiego, co napoleońskie, dodając, że Katarzyna Lefebvre należała do tych rzadkich kobiet, które Napoleon szanował.
Sardou nie był pierwszym autorem, którego zainteresowały jej dzieje, przed nim trzytomowy romans, kiepski zresztą, osnuł wokół jej osoby Edmund Lepolletier, przy czym akcja komedii tak dalece pokrywała się z drugim i trzecim tomem powieści, że dziś mówilibyśmy o adaptacji albo o plagiacie. Niemniej to Sardou właśnie dał jej sławę i zapewnił żywot sceniczny trwający już blisko stulecie. A uczynił to, tworząc nie dzieło sztuki wysokiego lotu, lecz wyśmienite role dla aktorów - z arcyrolą Kasi na czele. Prapremiera "Madame Sans-Gene" z modną gwiazdą, Gabrielą Rejane, przyjaciółką i rywalką "boskiej" Sary Bernhardt, stała się jedną z największych bomb w kronikach teatralnych Paryża. Komedia Sardou błyskawicznie zyskała markę bestsellera repertuarowego i niebywałą popularność, tłoczono się na nią wszędzie, chętnie wybaczając autorowi nieprawdopodobieństwa sytuacyjne i nieścisłości historyczne. We Francji, Włoszech i Niemczech powstały zespoły aktorskie objeżdżające miasta prowincjonalne jedynie z przedstawieniami "Madame Sans-Gene", w Berlinie i Paryżu - przedsiębiorstwa wytwarzające wyłącznie do niej kostiumy, dekoracje i rekwizyty. Kasia trafiła pod strzechy, a ściślej biorąc - do sklepów: jej przydomkiem sygnowano wyżymaczki, tary i "inne urządzenia pralnicze", a w Moskwie, Petersburgu i Kijowie, w składach muzycznych, można było nabyć nuty francuskiej polki zatytułowanej "Madame Sans-Gene. Na nasze sceny "Madame Sans-Gene" wkroczyła w roku 1894, czyli ledwie w rok po swoich paryskich narodzinach - "produkt niezawodnej ręki pana Sardou" pochwycił dla swego krakowskiego teatru Tadeusz Pawlikowski, który będąc wytrawnym koneserem sztuki i apostołem ówczesnej awangardy umiał również respektować gusty, zaś Honorata Leszczyńska jako Kasia olśniewała żywiołowym temperamentem przewyższając pono samą, "tyle za Madame Sans-Gene sławioną Rejane". Jak zanotował Adam Grzymała-Siedlecki. w heroicznych pozach Rejane "czuło się pióropusz", gdy w nieposkromionym wigorze Leszczyńskiej - "trójkolorowy sztandar Rewolucji". W kilka miesięcy później księżna - praczka wstąpiła na szacowne deski legendarnych "Rozmaitości" - tyle że już bez Leszczyńskiej - a otoczenie jej stanowili najwięksi z największych: Bolesław Leszczyński, Wincenty Rapacki i Mieczysław Frenkiel. Pani Honorata raz wymknąwszy się spod kurateli swego genialnego męża - Bolesława i dostojnego ojca - Rapackiego, wolała trzymać się od nich z daleka, przynajmniej na scenie, rolę Kasi objęła więc Helena Marcello-Palińska.
Grywały potem Kasię najznakomitsze nasze aktorki - Maria Przybyłko-Potocka first lady warszawskiego Teatru Polskiego, czarująca Mira Zimińska - z Jaraczem jako Napoleonem, wreszcie w pamiętnym roku 1939 - Irena Eichlerówna. Po wojnie zaś na scenie "Syreny" w "Madame Sans-Gene" (już w przeróbce Marianowicza i Minkiewicza) brylowała Hanka Bielicka za partnerów mając Kazimierza Rudkiego - Fouche i Kazimierza Brusikiewicza - Napoleona.
I zawsze "Madame Sans-Gene" mogła liczyć na powodzenie, na wdzięcznych i skłonnych do oklasków widzów. Być może dlatego, że oprócz zegarmistrzowskiej roboty komediopisarskiej Sardou jest w niej coś z bajki, z nieodmiennie pociągającej bajki o Kopciuszku, który został księżniczką - tym bardziej pociągającej, że jest to bajka choć w części prawdziwa i że Kopciuszek, przeobraziwszy się w księżniczkę, nie zatracił dobrych cech swego poprzedniego wcielenia. Że Kasia jest taka sama w pralni - i na cesarskich pokojach.
Są tacy, którzy sądzą, że skoro mamy kolejki, kartki na buty i kryzys, że skoro szaro, smutno i na wiosnę trzeba jeszcze poczekać, powinniśmy przywdziać pokutne szaty, smutno i na wiosnę trzeba jeszcze poczekać, powinniśmy przywdziać pokutne szaty, czoła pomazać popiołem i bez reszty pogrążyć się w rozpamiętywaniu narodowych nieszczęść, zbiorowych i indywidualnych grzechów, błędów i zawodów. I trwać w tym stanie. Także w teatrze. Tymczasem publiczność prosto z ogonka po masło biegnąca do teatru, aby obejrzeć przewagi dzielnej, poczciwej i pyskatej Kasi Lefebvre, powiada - że nie! Że chce się jednak śmiać, i że także - a może nawet przede wszystkim - potrzeba jej trochę Kasinego optymizmu i orzeźwiającego rozmachu. Pewnie, że Kasia pełni tu niejako funkcje zastępcze, choć dzięki Marianowiczowi i Minkiewiczowi napoleońscy dygnitarze rozprawiają o "lekkomyślnych zadłużeniach poprzedniej ekipy", że lepiej byłoby, aby nazywała się nie Lefebvre, ale, przypuśćmy, Kowalska i obracała w sferach bliższych nam niż napoleońskie. I żeby to o owej Kowalskiej można było pogadać jako o kimś, komu zawrotna kariera nie przewróciła w głowie. Póki co jednak, póki takiej Kowalskiej, przynajmniej na teatralnym horyzoncie nie widać - cieszmy się Kasią. A jest chyba tego godna, jeśli nawet Mała Encyklopedia Powszechna PWN jeden z czterech wierszy hasła "Lefebvre Joseph" poświęca jego małżonce jako bohaterce "Madame Sans-Gene".