Artykuły

Poskromienie złośnicy

Jeden z moich znajomych po spektaklu teatru Jaracza na scenie "Rozmaitości" po­wiedział: Szekspir to jednak klasa!

Nie odkrywcze, nawet nie nowe stwierdzenie, a jednak daje wiele do myślenia, zważywszy, że znajomy oglądał "Poskromienie złośnicy" przez pryzmat doświadczeń czło­wieka XX w. a Szekspir zawarł w komedii doświadcze­nia człowieka XVI w.

"Poskromienie złośnicy" to przede wszystkim wyborna zabawa, chwilami zatrącająca romantyzmem, chwilami blis­ka commedii dell`arte, jed­nakże realizm psychologicz­ny zawarty w tej komedii decyduje o jej uwspółcześnia­niu się przez blisko cztery wieki.

Układ złośnica - poskromiciel nie jest stereotypem. Znamy wiele innych modeli, np.: złośnica - wyrozumiały pe­dagog, złośnica - zrezygno­wany milczek, złośnica - uciekinier, złośnica - opój, złośnica - bierne narzędzie itd. itd.

Złośnica - złośnik, to już kryminalna sprawa. Wbrew po­zorom wszystkie wymienione wyżej układy są antypedagogiczne i antyhumanitarne. Zarówno żartobliwość powyższego jak i żartobli­wość "Poskromienia złośni­cy", nie umniejsza genialnej przenikliwości psychologicz­nej Szekspira w przedmiocie wybranej metody założenia trwałych podwalin pod współżycie normalnego osobnika ze złośnicą.

Niestety, szekspirowskie metody wychowawcze wymaga­ją dużych zasobów material­nych, czasowych i przestrzennych.

Normalny osobnik żyjący w XX w. nie może głodzić swej żony, choćby skutki ta­kiej terapii okazały się jedy­nie zbawienne dla jej duszy i ciała. Równocześnie wyklu­cza wszelką przemoc fizycz­ną, zaś wobec złośnictwa i szantażu psychicznego czło­wiek pozostawiony jest sam sobie w konfliktach płci. Ge­nialna diagnoza Szekspira nic nie straciła na swym blasku, terapia jednak, ze względu na łatwość przedawkowa­nia, wydaje się być nie na czasie. Ta sprzeczność, ta nie­możność bezpośredniego przekładania sztuki na życie (jakkolwiek z życia się rodzi) stanowi o jej paradoksalnym uroku. Komiczna umowność a zarazem realizm "Poskromienia złośnicy" daje coś w ro­dzaju zdrowego łaknienia ja­snych diagnoz i skutecznych terapii.

Jaki cel przyświeca męż­czyźnie poskramiającemu złośnicę? Na to pytanie dał odpowiedź nie tylko Szek­spir, dała ją również Alicja Krawczykówna. Gra była warta dużego konia z rzę­dem. Przez "skórę wyczu­walne" zalety Katarzyny, mogły zachęcić do męskiego działania nawet współczesne­go młodzieńca, nie mającego w perspektywie brzęczącej wdzięczności teścia. Wdzięk Katarzyny, zręcznie przemy­cany wśród grzmotów i pio­runów wściekłości sprawia, że w oczach współczesnego widza Patrycy, to nie tylko łowca posagu. Patrycy może być uważany za łowcę trud­nego szczęścia. Henryk Jóźwiak przywodzi na myśl swą grą, pogromcę lwów. I to jest dobrze. Bowiem podpo­rządkować sobie zwierzę dzi­kie a wspaniałe, to rękojmia całkowitej uległości i gwarancja pełnego partnerstwa, a taka jest pointa szekspirow­skiej zabawy psychologicznej. Henryk Jóźwiak jest swobodny, a jego werwa nie jest cyrkowa, a taka często się zdarza w tego typu ko­mediowych rolach.

Druga córka Baptysty Bianka również znalazła w Marii Wilhelm trafne wcielenie. Wszystkie mutacje słodkiej uległości odegrała młoda ar­tystka konsekwentnie, by w finale ukazać jak zdradliwe są piernaty uległości, w któ­rych pławi się męska próż­ność. Mężczyzna stając się zwycięzcą "z bożej łaski" po­pada w pychę, która zaśle­pia i czyni go bezradnym dziecięciem w rękach szczęś­cia, któremu na imię na przykład Bianka. Krzysztof Różycki - Lucencjusz mie­ścił się w tym odczytaniu, jak sądzę, założeń gwarantujących pyrrusowe zwycięstwo. I znów ukłon w kierunku przenikliwości Szekspira, który znając równowagę na szali szczęścia umiał również do­strzec małe wahnięcia "ję­zyczka" miłości.

Mądry był zaiste Baptvsta, że zaufał Patrycemu, dając mu Katarzynę i Lucencjuszowi, oddając go Biance, młod­szej swej córce. Handlową miał głowę ten bogaty oby­watel Padwy, którego grał z godnością i taktem Antoni Lewek.

Dobrze wywiązał się ze swego zadania Biondello (Ire­neusz Kaskiewicz) udając swego pana Lucencjusza. Elegancja gestu, głosu i wczucie się w sytuację, to walory, które mogły ująć nie tylko Bapty­stę, ojca Bianki - również widownię. Służący Grumio (Waldemar Starczyński) bar­dzo plastyczny, służący Tranio (Janusz Krawczyk) i Kurtys (Zygmunt Urbański).

Jak zwykle w takich ko­mediach wszystko kończy się dobrze.

Na czas zjawia się Wincencjusz, by poręczyć swoim ma­jątkiem miłość syna Lucencjusza. Sprawnie to załatwia Jerzy Ćwikliński, z takąż łat­wością Hortensjusz ubiegają­cy się o rękę łagodnej i pięknej Bianki (Andrzej Głoskowski) znajduje pocieszenie u wdowy Pani Doroty (Ali­cja Cichecka). Drugi odpalo­ny konkurent Gremio (Józef #os#11243}Łodyński{/#}) też odnajduje szczęście w stanie wolnym. Baka­łarza (Marek Sobczyk) nikt nie obił za jego mistyfikacje, a służącego (Ludwik Kasendra) za wierną służbę.

Reżyser Olga Koszutska za­dbała o to, by w ogólnej, ży­wiołowej zabawie nie zagu­bić celnych spostrzeżeń, uwag i refleksji autora.

Odwspółcześniła współczes­nych barwnymi kostiumami Maria Horbaczewska.

Niezawodny Henri Poulain w prosty i pomysłowy spo­sób poradził sobie z przestrzenią (Padwa) i czasem (XVI wiek).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji