Szwajcarski numer
- Jego teatr to ani teatr absurdu, ani instalacja plastyczna, ani zawody gimnastyczne. Raz podstawą scenariusza jest klasyczny autor jak Goethe czy Czechow, innym razem publicystyczne śmieci. "Muszka owocówka" pokazywana podczas wrocławskiego Przeglądu Piosenki Aktorskiej to kwintesencja stylu Christopha Marthalera. I choć ciągle nie powstała dadaistyczna opera, ten reżyser jest najbliżej wypracowania jej wzorcowej formuły - o spektaklu berlińskiego teatru Volksbühne am Rosa-Luxemburg-Platz pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku.
Swego czasu jadąc z Berlina na festiwal Dialog we Wrocławiu, Christoph Marthaler i jego scenografka Annie Viebrock mieli przesiadkę w Poznaniu. Pomylili pociągi, wysiedli na niewłaściwej stacji i w ciepłe październikowe przedpołudnie znaleźli się w Gnieźnie. Łażąc po mieście, trafili na ślub w starym kościółku. Ubrany w jasną marynarkę i słomkowy kapelusz brodaty jowialny grubas Marthaler wpakował się w sam środek ceremoni. Z otwartymi ustami przyglądał się twarzom weselników i rytuałom. Słuchał organowej muzyki i śpiewu prowincjonalnego chóru. Toż to przestrzeń i bohaterowie jak z jego teatru! Marthaler wmieszał się w tłum, winszował po niemiecku i francusku państwu młodym i choć nikt nie widział, kim jest, o mało co nie załapał się na popijawę. Tylko kategoryczny telefon od organizatorów festiwalu przywołał go do porządku.
Jest w tej anegdocie cała esencja Marthalerowskiego teatru: zachwyt chwilą, oglądane okiem etnografa codzienne obrzędy i celebracje o cechach surrealnych, muzyka ofiarowana pospolitym ludziom wprost z innego wymiaru. No i niechęć do prawdziwego teatru. Marthaler trafił do niego późno i kuchennymi schodami. Urodzony w 1951 roku skończył studia muzyczne, uczył się w Paryżu pantomimy, w latach 80. pisał muzykę dla niemieckich teatrów. W 1989 roku debiutował w Bazylei dziwaczną sztuką o szwajcarskiej armii z tytułem strawestowanym z narodowego hymnu dzielnych górali. Zaraz potem wyłowił go Frank Castorf dla swojej berlińskiej Volksbuhne. A twórca zaczął dzielić reżyserskie obowiązki między Hamburg, Berlin i Zurich. A potem w 1993 roku pojawił się "Murx den Europäer" czyli "Załatw Europejczyka!", pierwszy spektakl Marthalera, który zrobił europejską karierę. Reżyser umieścił w przestrzeni stylizowanej na enerdowską stołówkę pracowniczą grupę sierot po państwie opiekuńczym. Kazał emerytom, czubkom i bezrobotnym śpiewać pieśni Schuberta, przetwarzał nazistowskie marszówki, generował z ludzi widm najpiękniejsze romantyczne melodie towarzyszące bylejakim posiłkom, piciu cieniutkiej herbaty i absurdalnym ruchom bohaterów. Pokusił się o gorzką diagnozę mentalności wszystkich mieszkańców z Mitteleuropy.
Bardzo szybko okazało się, że szwajcarski reżyser robi teatr bardzo trudny do zdefiniowania, bo to ani opera, ani teatr absurdu, ani instalacja plastyczna, ani zawody gimnastyczne. Raz podstawą scenariusza jest klasyczny autor jak Goethe czy Czechow, innym razem publicystyczne śmieci.
Marthaler od samego początku pracuje w zespole. Anne Viebrock komponuje dla niego przestrzenie-poematy, dramaturg Stefanie Carp daje naukową podbudowę spektakli, pisze scenariusze, ciągle pojawiają się ci sami aktorzy - z kręgu berlińskiego, hamburskiego, zurichskiego. A co robi Marthaler? Destyluje teatr z chaosu. Nie ma prawdziwych prób, od razu na scenie odbywają się spotkania zespołu, ktoś głośno czyta tekst, ktoś pali papierosy, ktoś żartuje. Kiedy wszyscy się zmęczą, to zaczynają jeść i pić: Marthaler wymaga przenośnego bufetu na scenie. Jak z tego biesiadowania rodzi się spektakl, pozostaje na zawsze tajemnicą reżysera. Inna sprawa, że tę niezobowiązującą atmosferę czuć w każdej scenicznej sekundzie jego teatru. Flagowe realizacje Marthalera właściwie nie mają fabuł. Grupa cudacznych bohaterów zostaje wrzucona w absurdalną sytuację.
Sedno teatru Marthalera to czas, pieśń i ludzie. Element dell'arte jest obecny nie tylko w scenicznych gagach, ile przede wszystkim w muzyce. Karkołomne aranżacje, nieobyczajne wokale, wirtuozerskie opracowanie fonosfery spektaklu. Śmiejąc się z ludzi za pomocą muzyki, reżyser otwiera puszkę Pandory. Bo w starciu z tym, co najpiękniejsze, nie mamy żadnych szans w naszej pokraczności. W "Die Stunde Null" tresura opasłych polityków w medialnych grach nie wzbudzała nawet uśmiechu politowania, jego "Trzy siostry" (1997) działy się w domu starców. Nie było żadnej Moskwy, dokąd można by wyjechac. Była tylko śmierć.
"Muszka owocówka" z 2005 roku to laboratoryjna śpiewogra o wpływie genetyki na miłość. Grupa szalonych naukowców eksperymentuje w swojej pracowni, śpiewa niezliczone pieśni o cudzie zakochania ("Święto wiosny" Strawińskiego gryzie się z "Upiorem w operze"), ale coraz bardziej upodabnia się do bezdusznych maszyn, a może owadów, z którymi eksperymentują, żeby odczytać szyfr życia. Jak się okazuje, drobna muszka owocowa ma na ten temat najwięcej do powiedzenia. Akcja sceniczna to coś w rodzaju krzątaniny bohaterów wokół własnej głupoty. Zbiorowość zostaje jak to u Marthalera zdeformowana w grotesce zwykłości. Najnowszy spektakl "Platz Mangel" (2007) ocierał się o parodię "Czarodziejskiej góry", na scenie zbudowano alpejski kurort z kolejką linową, którą zjeżdżali pragnący generalnego liftingu obrzydliwie bogaci przedstawiciele klasy próżniaczej. To był musical o leczeniu i umieraniu. O handlu organami i przekrętach koncernów farmaceutycznych. Król turnusu i jego asystent wykonywali na dwóch elektronicznych pianinach typu Yamaha koncert śpiewanych falsecikami piosenek Modern Talking: "You Can Win If You Want".
Ludzie od Marthalera zawsze mają jakieś defekty: są zdecydowanie za grubi lub za szczupli, niemodnie ubrani, nie radzą sobie z upływem czasu, nie potrafią sterować ciałem zanurzonym w cieczy czasu. Elastyczna brzydota aktorów pozwala na subtelną drwinę, Marthalerowskie żarty, które nie bolą, a prowadzą co najwyżej do melancholii. Marthaler śmieje się z ludzkości, ale nigdy z człowieka. Pokazuje palcem, co jest w nas głupie, a co piękne. Nie wierzy w cywilizację, kocha sztukę. Boi się śmierci i rozpadu, pragnie zatrzymać ulotne chwile szczęścia i radości. Tak sobie myślę, że chyba po to potrzebuje teatru. Smakosz i hedonista wydaje nieubłaganą wojnę przemijaniu i rozpaczy. Nawet jeśli jest gorzki i smutny, "pieśń zawsze uchodzi cało". Kiedy ludzie na scenie śpiewają, stają się lepsi. Póki gra muzyka, nie wszystko stracone. Bez tego grubego Szwajcara świat byłby chudszy o dwieście milionów ton muzyki, sto hektarów teatru. Trzy pudy piękna. I jedną muszkę owocową miłości.