Pojedynek o Iwonę
W słoneczne przedpołudnie młody reżyser Grzegorz Jarzyna zwany też ostatnio Horstem Leszczukiem, przechadzał się po parku, rozstrząsając jeszcze raz swe niedawne sukcesy na stołecznej scenie. W pewnym momencie na drodze stanął mu leciwy, elegancki pan. Roztrzepany - jak na artystę przystało - Jarzyna posunął się o krok za daleko i niechcący nadepnął mu na odcisk. Rozsierdzony staruszek nie mógł znieść takiego afrontu. Pomny na szlacheckie tradycje, rzucił przed siebie rękawicę, wyzywając tym samym młokosa na pojedynek.
Padł pierwszy strzał. - Pupa - wykrzyknął Witold Gombrowicz, bo to on, we własnej osobie zstąpił na ziemię. - Pupa, pupa, pupa - chichotał pisarz, obserwując, nie bez satysfakcji, haniebne zmagania zaprawionego raczej we wschodnich walkach Jarzyny. Nie mogąc sobie poradzić przy pomocy pistoletu ze znanym ze złośliwości pisarzem, reżyser postanowił wyzwać go na sceniczny pojedynek, gdzie czuł się - nie bez powodu zresztą - dużo pewniej. Efekt zaciętego sporu możemy oglądać na scenie kameralnej Starego Teatru.
Grana tam "Iwona, księżniczka Burgunda" zasadniczo odbiega od dotychczasowych realizacji sztuki. Grzegorz Jarzyna, jakby na złość Gombrowiczowi, spojrzał na tekst z własnej perspektywy, już choćby przez swoiste potraktowanie tytułowej bohaterki. Iwona Magdaleny Cieleckiej nie jest niedokrwistą, anemiczną Cimcirymci, prowokującą swoją brzydotą i niezgułowatością do drwiny lub litości. Wręcz przeciwnie, Iwona jest piękną, atrakcyjną kobietą, na widok której mężczyźni powinni mieć zgoła inne myśli niż wszechogarniające obrzydzenie. Dlatego niezrozumiałą rzeczą jest to, że książę oddaje się cielesnej rozkoszy z perwersyjną Izą (Beata Fudalej, której też notabene nic nie brakuje) zostawiając w smutku narzeczoną. Może wynikać to tylko z tego, że Filip Marka Kality należy do dobrze znanego gatunku lowelasów, którzy boją się związać na stałe z jedną kobietą.
I tu dochodzimy do zasadniczej sprawy formy, o którą reżyser pokłócił się z pisarzem. Może nie tyle pokłócił, co zupełnie pominął, odchodząc tym od istoty tekstu. Filip nie buntuje się przeciwko narzuconym mu przez dwór formom, stereotypom zachowań. Iwona nie drażni odmową wzięcia udziału w królewskich konwenansach, bo ich w zasadzie na scenie nie ma. Za to jest gamoniowaty król (Mieczysław Grąbka) i zmanierowana królowa (Anna Polony). Jedyną Gombrowiczowską postacią jest tu Szambelan (Roman ) - ucieleśniony diabeł, którego intrygi sprawiają, iż po plecach widzów przechodzi dreszcz. To bardziej on niż Iwona prowokuje sytuacje, w których parze królewskiej przypominają się dawne grzeszki, a co za tym idzie chęć zamordowania narzeczonej syna.
Ciemną nocą rodzą się demony. Jednej z najlpszych scen Gombrowicza jest ta, kiedy Małgorzata, wybierając się otruć Iwonę, upatetycznia się, czytając swoje wstydliwe wiersze. Tego jej jeszcze jest za mało, dlatego, musi pomazać twarz atramentem. Anna Polony nie robi tego dosłownie, a to co widzimy na jej twarzy przypomina raczej malunki indiańskich wojowników. I właśnie tak się zachowuje, wymachując wyimaginowaną włócznią.
Ze swoistą przekorą Jarzyna burzy w ten sposób szekspirowską grozą sceny. Podkreśleniu tego nastroju służyć miała niepokojąca muzyka oraz wyjątkowej brzydoty scenografia Barbary {#os#1566}Hanickiej, której estetytka podkreśla okrucieństwo i ohydę dworu. Na tle tej nieatrakcyjnej dekoracji uroda Iwony jeszcze bardziej rozkiwta, tak jak jej autentyczne uczucie do Filipa. Bo Iwona naprawdę kocha, kiedy stoi samotnie w świetle, reflektora, a na jej twarzy pojawiają się łzy. Kocha niczym dzikie zwierzątko, otoczone w scenie uczty przez myśliwych, między którymi miota się, by w końcu z rezygnacją zacząć jeść karaski w śmietanie.
Jarzynie nie można odmówić jednej rzeczy, tzn. łatwości opowiadania, która powoduje, że sceniczna historia wciąga widza, niczym pełen napięcia film akcji. Godziny spędzone w teatrze mijają błyskawicznie, choć ciągle zdajemy sobie sprawę, że to co robi największe wrażenie u Gombrowicza jest gdzieś poza nami.
Fakt ten rozpętał telewizyjną dyskusję wśród krakowskich recenzentów, którzy nie przebierając w słowach spierali się o to, na co może sobie pozwolić reżyser, który na tapetę bierze wielkie, uznane dzieło. Wytaczano armaty argumentów, podpierając się nazwiskami Strehlera i Swinarskiego.
Osobiście uważam, że reżyser ma święte prawo do własnej interpretacji tekstu i nawet do zmiany intencji autora. Pod jednym wszak warunkiem, iż nie zapomni o tym, by na afiszu znalazło się jedno słowo: "według". Jeżeli Grzegorz Jarzyna by o tym pamiętał, myślę, że zwyciężyłby w pojedynku z pisarzem.