Wędrówka po teatrach warszawskich
Na pierwszy wieczór teatralny w czasie mego ostatniego pobytu w Warszawie, wybrałam Brytanika Racine’a. Sztukę znana mi tylko z literatury, a jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie obrzydzona przez szkołę, pamiętałam jako pierwszą próbą analizy psychologicznej w dramaturgii francuskiej.
Gdybym czytała Brytanika dzisiaj i chciała wyobrazić sobie Agrypinę — widziałabym tylko Eichlerównę. Tę samą wizję miało widocznie kierownictwo Teatru Narodowego — uznało, że mając w zespole Eichlerównę trudno nie wystawić Brytanika. Gdy po podniesieniu kurtyny widzimy ją siedzącą nieruchomo, z ciężko opuszczonymi powiekami, groźna i wyobcowana, wydaje się nam wykutym w marmurze pomnikiem. Ale gdy otwiera powieki, gdy wystrzela płomieniem spojrzenia — dreszcz namiętności przenika marmur pomnika i dreszcz ten przebiega widownię. A potem nie wiadomo, czy głos, czy gest fascynuje bardziej, roztaczając dwuplanowość jej postaci, odpychającej w swym zbrodniczym cynizmie a zarazem budzącej — wbrew niechęci — litość dla jej zawiedzionych nadziei, wyzbytej łez boleści. Hieratyczny gest ręki, ciężki krok nieopisanego zmęczenia, królewskość podniesionego ramienia, gest i wibracja głosu mówią nam o rozgrywającym się w niej dramacie więcej niż słowa sztuki. Eichlerówna nie gra okrutnej i przeklętej w nieodwracalności swego losu królowej- jest nią.
Gogolewski, jeden z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia, jako Neron podszedł do swej roli z przenikliwością roentgenologa obserwującego procesy wewnętrzne postaci. Był doskonały w swej gładkiej chytrości i rosnącym, choć jeszcze tchórzliwym okrucieństwie.
Scenografia, operująca jednym rekwizytem, - fotelem urastającym do symbolu, wtapiającym się brunatną czerwienią w królewskość szat Agrypiny — przemawiała swą oszczędnością.