Kamza, kawiarnia, konspiracja
"Kiedy świat był młody" w reż. Pawła Kamzy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku - dodatku Kultura.
Nie trzeba recytować wierszy, grać hymnu, wzruszać się patriotycznie, zmieniać teatru w salę wykładową. Wstawione na afisz poznańskiego Teatru Polskiego powstanie wielkopolskie w końcu nie musi być pretekstem do ideologicznych kłótni, bogoojczyźnianego zadęcia. Opracowanie dramaturgiczne kroniki narodowego zrywu niekoniecznie musi być buchalterią wystrzałów. Ciekawsze jest pokazanie ludzi, obok których przetoczyła się ta rewolta. Nie pierwszoplanowych postaci, a zwykłych statystów i świadków.
"Kiedy świat był młody" próbuje rozgryźć rocznicowy temat właśnie od tej strony. Paweł Kamza od bodaj dekady, a może nawet dłużej, próbuje łączyć Historię z teatrem. Wynajduje opowieści o małych ojczyznach, tworzy obrazki z przeszłości, w których próbuje zrozumieć fenomen ludzi, czasu i miejsca, rzeczy, których już nie ma. "Kiedy świat był młody" sytuuje się dokładnie pośrodku dwóch innych sztuk Kamzy z ostatnich sezonów: między przejmującym, gorzkim tonem quasi-biografii zabitego w stanie wojennym w Nowej Hucie Bogdana Włosika ("Kochałam Bogdana W.") a nieudanym, sztampowym wspominaniem wojny polsko-jaruzelskiej w inspirowanym wierszami Barańczaka spektaklu "Proszę się rozejść!".
Jego nowa premiera jest znacznie mniej okazjonalna niż "Proszę się rozejść!", ale z drugiej strony daleko jej do ambicji "Kochałam Bogdana W". To więcej niż szkic, ale ciągle jeszcze niegotowe dzieło. Grudzień 1918 roku. W Warszawie i Krakowie już jest Polska. Do Poznania ma przyjechać Ignacy Paderewski. Pół polskie, pół niemieckie miasto zastygło w oczekiwaniu na prowokacje, plebiscyt, powstanie. Miejscem akcji jest kawiarnia agentki niemieckiego wywiadu, takiej kieszonkowej Maty Hari z Wielkopolski. Goście palą tu fajki wodne, piją absynt, przygrywa im przebrany orientalnie zespół muzyczny. Widać, że Kamza chce błyskotliwie pokazać, jak nie do końca zniemczeni polscy dekadenci w jedną noc zmienili się w patriotów.
Reżyser powkładał do swojego scenariusza wszystkiego po trochu: czuć zmęczenie Wielką Wojną, do knajpki zaglądają dezerterzy i tajni agenci Poznańskie rodziny szykują się do świąt, ktoś handluje ciuchami z Paryża, ktoś snuje plany zamachu na Paderewskiego. Właścicielka lokalu, niemiecka femme fatale, grana przez zmysłowo chrypiącą Barbarę Krasińską, decyduje się nie robić nic. Nie zająć żadnego stanowiska w gotowym zaraz wybuchnąć konflikcie. Inaczej postępuje arystokratka Magdaleny Planety: najpierw pragnie uciec od biedy, wojny i kłótni o miasto, potem jako kawiarniana konspiratorka prowokuje Niemców pół wojskowymi, pół szlacheckimi strojami. Krasińską śpiewa gorzkie songi, zespół muzyczny buduje nostalgiczny klimat odchodzącego świata. I to jest najmocniejszy efekt.
Gorzej już z dramaturgią, psychologią postaci, powiązaniem wątków bohaterów z powstaniem. Najlepiej napisana rola to Marta Teresy Kwiatkowskiej. Mieszczka i matka, szczebiocząca w poznańskiej gwarze, która ukrywa syna dezertera, gotuje, handluje, plotkuje. W końcu każe iść swemu dziecku do powstania. I godnie zniesie ból jego głupiej, niepotrzebnej, samobójczej śmierci. Czuć niedosyt po obejrzeniu poznańskiej opowieści o powstaniu wielkopolskim. Szkoda, bo Kamza miał wszystkie atuty w ręku. Zaczął niebanalnie, wymyślił kapitalne miejsce akcji, dał potencjalną siłę bohaterom, A mimo to spektakl pozostał szkicem. Przydałby mu się epicki oddech. Po cichu liczę, że setną rocznicę Kamza uczci jak trzeba.