Anabaptyści
U pomysłu tej sztuki legły autentyczne wydarzenia. Z kronik historycznych autor wziął nie tylko wątki fabularne, ale nawet prawdziwe nazwiska bohaterów. Do tej metody nieraz już odwoływali się pisarze, w ostatnich zaś czasach stała się ona szczególnie modna, by wspomnieć tylko Millerowskie Czarownice z Salem, które skomponowane zostały wedle wzorów, że tak powiem, tradycyjnego pisarstwa teatralnego, i Namiestnika — publicystyczny zapis oparty o dokumentację historyczną z wydarzeń drugiej wojny światowej.
Anabaptyści sięgają w historię walk ideologiczno-religijnych Niemiec połowy wieku XVI. Münster staje się laboratoryjnym przykładem napięć, konfliktów, nadziei i rozczarowań społecznych, szamotań i poszukiwań ludzkich. Przez to nowe Jeruzalem przeciągają święci i szamani, nawiedzeni i oszuści, dziewki i zakonnice, walą się urzędy, a korony przywdziewają błazny, kwitnie spekulacja wojną i dziełami sztuki, protestanci wieszają katoliktów, katolicy anabaptystów, ci ostatni pierwszych i drugich, padają fortuny i rosną nowe kariery, nikt nie jest pewny głowy, ani dnia jutrzejszego. Co się z tego chaosu wyłoni? Skąd my to znamy?
W programie przygotowanym dla przedstawienia, czytamy w pewnym miejscu przestrogę, żeby nie doszukiwać się w sztuce Dürrenmatta pochopnych analogii do współczesności, mimo że jest sprawą jasną, iż kostium historyczny jest dla autora tylko chwytem pisarskim, by mówić o tamtych wypadkach z pozycji współczesnej świadomości. Wolne żarty. Poczytajcie depesze z Paryża.
We „Frankfurter Allgemeine” spotykam rozważania na temat filozofii Herberta Marcusego, duchowego przywódcy wielu zachodnich ruchów studenckich:
„Według Marcusego nie istnieje jednak żadna prawidłowość rozwoju historycznego - w przeciwieństwie do Marksa — nie ma żadnych klas, które byłyby podmiotem rewolucyjnego postępu. Pozostaje beznadziejny protest niewielu, którzy są świadomi swojej sytuacji i charakteru społeczeństwa. Są to jednak tylko niezintegrowane marginesy społeczeństwa. Marcuse widzi rozwinięte społeczeństwo przemysłowe jako system technicznego aparatu produkcji i rozdziału, przy czym zarówno produkt, jak i możliwości usługowe aparatu są z góry zaprogramowane. Jeśli aparat produkcji określa potrzeby i tyczenia — staje się totalitarny… Kto się może podjąć «odmowy absolutnej»? Wygnańcy i outsiderzy, ofiary prześladowań rasowych i bezrobocia lub niezdolni do pracy. Ich opozycja jest rewolucyjna (nawet jeśli ich świadomość jest nierewolucyjna) i naruszając reguły, demaskuje je”.
Przepraszam za długi cytat. Bardzo mi jednak pasują te wyznania jeszcze jednego nowożytnego proroka do tamtych, z czasu anabaptystów sytuacji. Dzieje ludzkości — powiada Dürrenmatt — są pasmem wydarzeń tragikomicznych. Świat jest komedią, życie teatrem: „Proroku tylko to ostaje, co nas irytuje i z czego się śmiejemy”. Komedia akcji — mówi autor Anabaptystów— jest formą teatralną, jakiej Brecht domaga się od naszego wieku nauki ze względu no fakt, że widza nie można do niczego zmuszać.
Teatr jest instytucją moralną tylko o tyle, o ile uczyni go nią widz. W zjawisku, że wielu dzisiejszych widzów — mówi Dürrenmatt — nie dostrzega w moich sztukach niczego poza nihilizmem, odzwierciedla się tylko ich własny nihilizm. Nie mają możliwości innej interpretacji.
Anabaptyści są szyderczą opowieścią o świecie złym, podłym, skorumpowanym i błazeńskim, który zatracił (lub w ogóle nie miał?) busolę moralną, wiarę i godziwą skalę wartości. Jest to jednak sztuka, która poprzez manifestacje owego zła, jego karykaturalne spiętrzenie, wyzwolić musi odruch samoobrony, potrzebę protestu przeciwko tym układom, nakazuje zrozumiać elementarny imperatyw, i dopóki nie zerwiemy masek z twarzy błaznów i fałszywych proroków i nie zdobędziemy się na umiejętność rozróżniania „splotu winy i błędu, rozsądku i dzikiego szaleństwa” — nie zmienimy tego „nieludzkiego świata”.
W tym właśnie kierunku, do tych interpretacji skłania się reżyseria przedstawienia, spoczywająca w rękach Zygmunta Hübnera. Anabaptyści są sztuką, która stawia przed inscenizatorami i aktorami olbrzymie trudności. Jej, że odwołam się do określeń muzycznych, polifoniczność, jej dynamizm i dramatyzm, nizany szybko przebiegającymi klatkami wydarzeń, jednocześnie biegnąca epickość fabuły z kameralnymi, by tak rzec, kontrapunktami, wielkie sceny zbiorowe i skameralizowane sceny dyskursywne, szekspirowski niemal tragizm wymieszany z klownadą — wszystko to wymaga mocnej ręki reżysera — i wysokiej sprawności aktorów.
Hübner stworzył przedstawienie bogate i jurne jak opowieści renesansowe, malowane sekwencjami ładnej urody plastycznej, budował rozbrykane korowody — i rodzajowe miniaturki, rafinowane zaloty — i zwyczajne umizgi, pokutne procesie - i prostactwo kondotierów, cienki dyskurs polityczny — i trywializm możnych. Nie zabrakło żadnych niuansów. Cóż, że raz i drugi zgrzytało coś w tej maszynie, iż te korowody grzały jak zimny ogień, a anabaptyści w procesje ustawieni wydawali się momentami po prostu nieporadni aktorsko, w sumie jednak jest na co popatrzeć i nad czym się zamyślić. Wysiłek realizatorów doprawdy godny podziwu, muszę to przyznać nawet ja, nie przepadam bowiem za kinem w teatrze. A do tego kina skłania się w jakiś sposób i autor, i reżyser.
W licznym ansablu na plan pierwszy wychodzą Zdzisław Maklakiewicz (Bockelson), Jerzy Nowak (biskup Valdeck) i Antoni Pszoniak (Knipperdolinck). Te dwie pierwsze postaci są szczególnie świetnie napisane przez autora, dają aktorom szerokie pole do działania, do interpretacji. Maklakiewicz dźwigał olbrzymią rolę. I piekielnie trudną. — Błazna i kata rewolucji. Oszusta i hochsztaplera. Rozegrał ją prostymi i sugestywnymi środkami, budując giętkiego i bezwzględnego jednocześnie gracza i cwaniaka, puentując tę postać przejmującą sceną tańca w finalnej fazie przedstawienia. Dużej szlachetności kreację stworzył w roli biskupa von Valdecka — Jerzy Nowak. Potrafił on tej tragicznej postaci symbolizującej Urząd przydać cechy wyrafinowanego polityka i starca nasiąkniętego sceptycznym doświadczeniem, człowieka zdolnego nawet do rozciągnięcia na bliźnich uczucia pobłażliwości, a więc uczucia tego, które zatrzymujemy zwykle wyłącznie dla siebie. Piękna rola. Nie zachwyciłem się Knipperdolinckem w wykonaniu Antoniego Pszoniaka, przypominał mi za bardzo gminnego pokutnika, niźli możnowładcę szarpanego rozterkami sumienia.
A ponadto — dwie soczyste, powiedziałbym, postacie Rycerzy stworzyli Wiktor Sadecki i Jerzy Bińczycki, w świetnej scenie u Cesarza wnieśli akcenty wypróbowanego aktorstwa. Kazimierz Witkiewicz (Karol V) i Kazimierz Fabisiak (Kardynał), mając w pobok komicznych partnerów w osobach Zbigniewa Filusa (Elektor) i Mariana Słojkowskiego (Landgraf Heski), Andrzej Kozak wcielił się w wychudzonego i szarpanego przez wszystkich intelektualistę — mnicha, ładnie swą rolę prowadził Bolesław Smela (Mathison), podobnie zresztą jak Romana Próchnicka jako Zieleniarka. Niestety, nie sposób wspomnieć nawet o reszcie aktorów, gdyż nie staje na to miejsca.
I scenografia Andrzeja Cybulskiego. Bardzo mi się podobała. Cybulski wypunktował scenę skrótami plastycznymi i znakami, które świetnie oddają klimat dramatu, to jest chciałem powiedzieć — komedii. Zakomponował piękne kostiumy i wziął swój dobry udział w tym spektaklu.
Ja tylko na zakończenie bardzo proszę pana Reżysera, żeby nie kierował lufy armatniej na widownię. W partyzantce nauczyli mnie, że nawet do pistoletu się nie zagląda. A strzelać może — tylko radzę ustawić na wszelki wypadek karetkę pogotowia pod teatrem.