Wedekind upupiony
"Przebudzenie wiosny" w reż. Heleny Kaut-Howson w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Justyna Mazur w Dzienniku - Kulturze.
Po "Przebudzeniu wiosny" Wedekinda w inscenizacji Heleny Kaut-Howson w warszawskim Teatrze Powszechnym nie należy oczekiwać ostrych scen, emocji, prowokacji. W zamian otrzymujemy klarowną historię o moralizatorskim zacięciu. Tylko tyle czy aż tyle?
Kontrowersyjny tekst Franka Wedekinda słyszymy w pozbawionym zgrzytów, przystępnym przekładzie Joanny Diduszko-Kuśmierskiej i Heleny Kaut-Howson. Owo tłumaczenie jest takie samo jak przedstawienie. Grupa 14-letnich chłopców i dziewcząt, na czele z Melchiorem (Tomasz Błasiak), Maurycym (Piotr Ligienza) i Wendlą (Paulina Chruściel), zaczyna odkrywać swoją seksualność, która w pruderyjnym świecie dorosłych pozbawiona zostaje nawet nazwy. Nakazy, zakazy, egzaminy tworzą ciasny gorset, za którego sznurki ciągną nadużywający swej władzy dorośli. Ściskają coraz mocnej, coraz silniejszym ramionom
młodych mężczyzn odbierając siły, a kwitnącym piersiom kobiet nie pozwalając zaczerpnąć oddechu. Próg dorosłości okazuje się dla dzieci skrajem przepaści. Scena została otoczona z trzech stron wysokim murem granatowych, lśniących kafelków. W ścianie na wprost widowni znajduje się sześć nisz, a w każdej z nich, jak w formalinie, tkwią za szybą eksponaty mrocznego muzeum wiedzy o ludzkości. Jest tu manekin w mundurku, jest szkielet ludzki i model męskiego torsu z otwartą jamą brzuszną, są też rośliny i element zwierzęcy w postaci sarenki. Nad sceną, która pokryta jest ściółką ciemnobrązowych wiórów, wiszą cztery ciężkie lampy przypominające te znad stołów operacyjnych.
W oparach sztucznego dymu, w których miękną światła reflektorów, dokonuje się wiwisekcji na intymności ludzi, którzy już nie są dziećmi, a jeszcze nie są dorosłymi. Naturalne i płynne ruchy aktorów w rolach młodych bohaterów oraz ich głosy, starające się brzmieć naiwnie, i energia silnie kontrastują ze sztywnością gestu, przesadnym akcentowaniem poszczególnych wyrazów i ogólnym skarykaturowaniem postaci dorosłych. Muzyka Pawła Mykietyna i Jana Duszyńskiego tworzy zupełnie niezależną od wizualnej płaszczyznę. Momentami niepokojące, skaczące pozornie bezładnie dźwięki stanowią ilustrację dla tego porządku-nieporządku myśli, które rodzą się w umysłach 14-letnich bohaterów. Wówczas to, co widzimy, jest reprezentacją świata zaaranżowanego przez dorosłych, to natomiast, co słyszmy, jest próbą zrozumienia tego świata przez nastolatków. Muzyka raz stanowi jedynie tło dla wydarzeń scenicznych, innym razem zdaje się budować zupełnie osobną narrację. Niekonsekwencja tyle nieznośna, co inspirująca. Poszczególne elementy spektaklu dają się usprawiedliwić, a jednak jako całość to trzygodzinne przedstawienie budzi uczucie przesytu. Gombrowiczowskie "upupianie", pokazane na tekście i w kostiumach z czasów Wedekinda, w nieokreślonej, a jednak współczesnej przestrzeni, w konwencji rozchwianej między dramatem mieszczańskim a kabaretem, męczy. Szczególnie wspomnienie ostatniej sceny - gdy na tle cmentarza rodem z "Don Giovanniego" Mozarta spotykają się powstały z grobu Maurycy, budzący skojarzenia z filmem "Sok z Żuka" Tima Burtona, Melchior i Człowiek w Masce (Adam Woronowicz) a la diabeł z powieści Dostojewskiego - staje się przyczyną uczucia ulgi po opuszczeniu teatru. I nawet ciasny gorset kultury dorosłych go nie powstrzyma.