Artykuły

Lament sportowy

"Chór sportowy" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Jolanta Kowalska w Teatrze.

Na początku jest obrysowywanie pola gry. Na lśniącej tafli podłogi pojawiają się linie, odwzorowujące topografię boiska. Aktorzy kreślą je niespiesznie, z bez-namiętną rzeczowością. Wokół sterylna czystość i chłód dobrze wentylowanego wnętrza. W prze-stronnej teatralnej malarni lśnią białe kafle, gdzieś z boku, w ciemnych wnękach błyszczą umywalki - może to hala sportowa, a może szatnia wraz z zapleczem treningowym. Pośrodku, na metalowych taboretach, monologuje czterech mężczyzn: piłkarz (Przemysław Czernik), szalikowiec, wchodzący czasem w rolę sfrustrowanego sportowca (Norbert Kaczorowski), oraz dwóch "cywili", reprezentujących na przemian: to zbiorowość kibiców, to znów ludzi z kręgu drużyny (Mirosław Bednarek, Waldemar Kotas). Bo tak naprawdę, postacie mają tu status warunkowy, nie istnieją przed wypowiedzianym tekstem. Utwór Elfriede Jelinek jest czymś na kształt oratorium, w którym słychać rozmaite kombinacje głosów, te jednak wcale nie domagają się ucieleśnienia. Można powiedzieć więcej: mówi nimi jedno, wielogłowe, umęczone ciało - bez płci, bez tożsamości, wydane na łup brutalnej gry.

Toczy się ona na wielu polach. W przedstawieniu sam teatr sta-je się boiskiem, na którym odbywa się swoista próba sił z widownią. Postacie nie komunikują się ze sobą, mówią wprost do publiczności. I choć w tej rozgrywce próby wymuszenia partnerstwa nie wychodzą poza zaczepki retoryczne, jest jasne, że - przy-najmniej z założenia - mamy tu sytuację interaktywną. Tekst, będący w oryginalnej postaci sążnistym monologiem, charakteryzującym się płynną podmiotowością ("my" często przechodzi w "ja" płci obojga), parodiuje sytuację wywiadu dla brukowego pisma. Tam mamy wielogłosowy potok wynurzeń wobec wyimaginowanej dziennikarki, tu - zbiorową spowiedź wobec publiczności.

Od dawna wiadomo, że sport nie budzi u austriackiej pisarki życzliwych skojarzeń. "Moi wrogowie to sportowcy - oświadczyła w jednym z wywiadów - są we wszystkich moich tekstach". I rzeczywiście, zawsze trafi się w nich jakiś narciarz, lub tryskający zdrowiem zawodnik wyczynowy, ale ich tężyzna nie wróży nic dobrego. W napisanej przed kilkunastu laty "Sportstück" sport był figurą gwałtu i przemocy, a także sposobem kanalizowania społecznej agresji. I zarazem obszarem zbiorowej hipokryzji, przymykającej oko na fakt, że to, co cementuje kibiców, to współuczestnictwo w zakamuflowanych rytuałach przemocy. Nie inaczej jest w "Chórze sportowym", gdzie mówi się wprost: "sport jest naszym więzieniem i poniżeniem". Utwór nie zostawia suchej nitki na szlachetnych ideałach współzawodnictwa, demoluje mitologie idoli, odsłaniając ukryte sprężyny medialnych igrzysk.

Autorka rozprawia się też z olimpijskim kultem ciała. I o tym w znacznej mierze rozprawia opolski spektakl. Sport postrzegany jest jako laboratorium płci, technologia zaprojektowana do seryjnej produkcji czempionów, absolutnie skutecznych i niezawodnych, realizujących modelowy wzorzec bohaterów kultury masowej. Kto nie pasuje do tej miary, wypada z gry. Reżyser przedstawienia, Krzysztof Garbaczewski, kreśli gęstniejącą przestrzeń opresji delikatnie i bez pośpiechu. Czterech monologujących mężczyzn dyskretnie dogląda bosy osobnik w treningowym uniformie (Paweł Smagała).Może to trener, może fizjolog. Porusza się bezszelestnie, to korygując pozy siedzących, to zmieniając ich pozycje. Gdy oratorzy milkną, widać jak uchodzi z nich życie - jakby poza aktem mowy tracili rację istnienia. Stają się bezwolnymi kukłami w rękach milczącego opiekuna.

Ale sytuacji przygląda się ktoś jeszcze. Siedzi wysoko, za dźwiękoszczelną szybą, czasem rzucając przez mikrofon beznamiętny komentarz. W programie spektaklu figuruje jako Filozof, choć status tej postaci (granej przez Jacka Dzisiewicza), ewoluuje w intrygujący sposób. Dopóki jest poza polem gry, przemawia jako selekcjoner. Gdy jednak w białym fartuchu wkracza na boisko, w jego partii zaczynają pobrzmiewać echa retoryki biblijnej, dochodzi do głosu Demiurg - stwórca ulepszonego, zmodernizowanego modelu człowieka. Testowanie efektów sportowej obróbki przeradza się w symboliczny akt gwałtu. Bez-wolne ciała zawodników są pieczołowicie formowane na kształt, wyświetlanych na slajdach, wzorcowych ikon sportowców. I przez chwilę trwają tak, uwięzione w wymuszonych pozach, jak żałosne karykatury docelowych produktów - niezniszczalnych, pięknych i nieśmiertelnych superbohaterów, by za chwilę osunąć się bez życia na posadzkę. Rzędy lśniących, białych kafli nagle stają się ścianą straceń.

Opolski "Chór sportowy" to również opowieść o wyścigu płci. Kobiety pragną dorównać męskim standardom, w efekcie stając się reprodukcją mężczyzny. Przedstawienie Krzysztofa Garbaczewskiego mogłoby się zaczynać tam, gdzie kończy się akcja teledysku Katarzyny Kozyry "Cheerleaderka". Artystka wkroczyła w nim w świat męskiej szatnipod postacią efektownego młodzieńca z doklejonym silikonowym penisem. W projekcie zatytułowanym "W sztuce marzenia stają się rzeczywistością", Kozyra radykalnie eksperymentowała z własnym ciałem, dowodząc performatywnego charakteru płci. Spektakl opolski stara się pójść krok dalej, pokazując, co się dzieje, gdy kobiety już "nauczą się" być mężczyznami.

Zdaniem Elfriede Jelinek, kobieta w kulturze ukształtowanej przez patriarchalną tradycję "nie jest podmiotem mówiącym". Żeby więc dojść do głosu, musi wejść w męski dyskurs. Tak też się dzieje w spektaklu. Gdy męska gadanina sięga zenitu, z widowni podnosi się lekko zirytowana pani (Elżbieta Piwek) i bez słowa wychodzi, ostentacyjnie przecinając płytę scenicznego boiska. Po jakimś czasie pojawi się znów, tym razem w szlafroku, pilnie wykonując ćwiczenia gimnastyczne. Teraz już jest "podmiotem mówiącym", wchodzi w grę, więc zyskuje prawo głosu. "Gramy tak, jak mężczyźni kiedyś grali - oświadcza. - Dla mężczyzn gra już się skończyła, podczas gdy dla nas gra się dopiero zaczęła".

Odtąd harmonia chóru zaczyna się rozpadać. Rejestry męskie łamią się, wyraźnie tracąc tożsamość, a i głos kobiecy przechodzi znaczącą mutację. W finale dziarska zawodniczka pojawia się jako replika Olivera Kahna. Sięgnęła więc miary męskiego boga futbolu, ale nie wydaje się triumfatorką. Wręcz przeciwnie, oglądamy przedziwną, zgaszoną istotę bez płci, pogubioną w rolach rodzinnych i w życiu uczuciowym, wystawionym zresztą - zgodnie z regułami kultury masowej - na widok publiczny. Z ekranów monitorów chłosta-na jest wścibskimi pytaniami telewizyjnego wywiadu (którego nachalność potęgują montażowe powtórzenia). Odbywa tak groteskową spowiedź na gruzach swego pyrrusowego zwycięstwa. Lecz emancypacja kobiet po-woduje również demobilizację samej męskości. W "Chórze sportowym" oznacza to chaos w szeregach, panowie zrzucają marynarki, swetry i sportowe dresy, pojawiając się w zwiewnych spódniczkach i kokieteryjnych fata-łaszkach. Męskość w defensywie szuka własnej tożsamości, cofając się na pozycje opuszczone przez panie, lecz tam nie może jej znaleźć. "Skończyła się gra damsko-męska" - stwierdza jeden z roznegliżowanych mężczyzn. "Została gra damsko-damska", ale i ta nie może tu liczyć na jakiekolwiek pozytywne rozstrzygnięcie. Zamiast walki o zwycięstwo mamy pułapkę bez wyjścia.

Jedną z największych zalet opolskiego spektaklu jest daleko posunięta redukcja środków teatralnych. Wysuwa to na plan pierwszy język. Tekst Jelinek jest nie tylko złożoną strukturą polifoniczną. Piętrzą się tu karkołomne konstrukcje gramatyczne, grają sample, cytaty, czasem tu i ówdzie zabrzmi złośliwy chichot parodii, by za chwilę zaskoczyć patosem pozornie zabłąkanej biblijnej parafrazy. Konflikty budują się na poziomie języka, zamiast postaci mamy szablony, kalki i wyciągi z różnych rejestrów retorycznych. Jak u Białoszewskiego - słychać "szumy, zlepy i ciągi": fragmenty poetyckie obok impresyjnych notatek, dokumentalne rejestracje obok ich kunsztownych przetworzeń.

Tak pozszywany z różnych kawałków, ostentacyjnie sztuczny język, sam obnaża swoje ideologiczne korzenie. Słowa, pozornie wolne, rozbrykane po manowcach niedorzecznych skojarzeń, nieoczekiwanie ujawniają ukryte ostrze, wymierzone przeciw komuś, w imię czegoś. Po-wtórzenia, multiplikacje fraz, zmechanizowane figury stylistyczne, pozbawione jakiegokolwiek piętna indywidualności, każą spojrzeć na język jak na zniewalający żywioł, "dzikie mięso" - by zacytować Ryszarda Krynickiego, co nie powinno być nadużyciem, ponieważ język, którym posługuje się Elfriede Jelinek, bardzo przypomina tu program poetycki polskiej Nowej Fali.

Dla aktorów to niełatwy materiał, bo trzeba się zatrzymać po-między kreacją postaci a interpretacją tekstu. Toteż opolscy "chórzyści" grają powściągliwie, nie zezwalając swoim "głosom" na pełne docieleśnienie. Pozwalają słowom zwodzić, że zrodziła je prawdziwa ludzka emocja, by za chwilę jakimś mocnym zgrzytem uprzytomnić, że to tylko sztuczny, źle dopasowany kostium. Czuje się, że to właśnie język stwarza tutaj świat sceniczny i że poza tym wysypiskiem zużytych fraz nie ma już nic prócz żrącej pustki.

Krzysztof Garbaczewski ujął kawałek prozy Jelinek w karby wyrazistej, rapsodycznej formy. Rozpisał rzecz na głosy, zestroił ansamble, wydzielił solówki i recytatywy, dbając, by to, co się dzieje na scenie, nie było prostą ilustracją tekstu. Szczęśliwie też udało mu się zrobić spektakl nie tylko o sporcie. Opolski chór z pewnością nie brzmi przyjemnie dla ucha, bywa mdły i nużący. Jednak po tym mało atrakcyjnym seansie pozostaje kilka odświeżających myśli. To całkiem sporo, jak na jeden wieczór.

***

Jolanta Kowalska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST; pracuje we wrocławskim ośrodku TVP. Autorka książki "Kazimierz Junosza-Stępowski" (2000)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji