Bal Manekinów [Nie można powiedzieć, żeby...]
Nie można powiedzieć, żeby Bal Manekinów nie był sztuką interesującą, a nawet wprost frapującą. Sam pomysł jest kapitalny. Manekiny, te komiczne a też i trochę niepokojące kukły, stojące w oknach wystawowych czy w pracowniach krawieckich — nagle ożywają. I urządzają bal! Manekin bowiem jest „istotą” skazaną na wieczną nieruchomość. Jedynym więc jego pragnieniem jest — poruszać się. Naturalnie wtedy kiedy ludzie nie widzą. Temat jest zasadniczo dosyć stary, rozwinięty już w wielu motywach bajkowych w odniesieniu do zabawek, lalek, ołowianych żołnierzy itd. (exemplum: słynny Dziadek do orzechów E. T. A. Hoffmanna). U Jasieńskiego jednak został potraktowany zupełnie oryginalnie oraz nieoczekiwanie.
Oto manekiny nienawidzą ludzi, uważając ich za istoty znacznie mniej doskonałe od siebie, jako że proporcja kształtów manekina wystawowo-krawieckiego jest przecież w porównaniu z ciałem ludzkim, niepozbawionym takich czy innych „felerów”, idealna. A tymczasem ludzie nimi rządzą. Z tej zasadniczej, zaskakującej, lecz bardzo ciekawej koncepcji, autor wysunął następującą intrygą: Na bal manekinów dostaje się przypadkiem człowiek. Manekiny więc — nie chcąc, by ludzie się dowiedzieli, iż one „żyją” — ucinają człowiekowi głowę, a jeden z nich sobie tę głowę przyprawia i w charakterze owego człowieka zaczyna odgrywać jego rolę wśród ludzi.
Naturalnie z tego motywu można by wyprowadzić całą masę najrozmaitszych historii, nie wiedzieć jak niesamowitych i karkołomnych, autor jednak wolał się ograniczyć do zagadnienia, że się tak wyrazimy, polityczno — społecznego, i przejść na szyderstwo z ustroju kapitalistycznego, a ściślej mówiąc na szyderstwo z pewnego typu działaczy robotniczych, wykonujących swe funkcje w tymże ustroju.
Szyderstwo to jednak, mimo że zawiera dosyć wyraźne aluzje do stosunków francuskich (mocno naturalnie przerysowanych) w latach powiedzmy, dwudziestych (rzecz dzieje się „w zasadzie” w Paryżu) – nie jest wcale takie proste i nieskomplikowane jakby to się na pozór wydawało. Odbija się ono rykoszetem – trudno dziś stwierdzić, czy zamierzonym czy niezamierzonym przez autora – również o stosunki w innych krajach, i to… niekoniecznie kapitalistycznych. Może to było też powodem, iż Bal Manekinów, mimo że napisany w labach trzydziestych przez Jasieńskiego w Moskwie, nie został tam wystawiony jak podaje delikatnie program – „nie tylko ze względu na trudności techniczne”.
W każdym razie szyderstwo to, w niektórych momentach wprost znakomite (np. wejście i rozmowa dwóch Delegatów Zw. Zaw. Metalowców), daje sztuce szczególny smak i czyni ją w dużym stopniu nawet… aktualną.
Mniej udane jest może zakończenie, pełne właściwie niedomówień i jakby urwane. Wolałoby się tam coś bardziej konkretnego. Z drugiej jednak strony, gigantyczna groteska. Jaką jest w zasadzie cały ten Bal, znajduje tej pewne swoje uzasadnienie w owym zakończeniowym „niedosycie”. Autor zdaje się mówić. „Nie o to chodzi, jak się sztuka kończy – chodzi o to, że manekiństwo jest problemem życiowym. Zarówno bowiem może ono nami rządzić, jak i być w nas samych”. Albo też; „Proszę Państwa, to jest absurdalna bujda — ale…” i na tym „ale” przerywa, radząc nam wysnuwać wnioski, jakie tylko komu się podoba.
Wystawienie Balu Manekinów jako polskiej prapremiery — sztuka ta była zresztą grana dotychczas tylko w dwóch miastach na kuli ziemskiej: w Tokio i w Pradze — jest niewątpliwie dużym osiągnięciem dla teatru katowickiego, którego repertuar nie szuka łatwizn ani banałów, lecz z coraz większą konsekwencją opiera się na rzeczach naprawdę oryginalnych i nowatorskich. Trudna to droga i dosyć niewdzięczna (repertuar ten nie jest przecież dla „publiczki”, tylko dla publiczności), ale zaszczytna i wyprowadzająca coraz bardziej nasz teatr z prowincjonalnych opłotków na wyżyny wielkiej sztuki.
Reżyseria i inscenizacja Balu Manekinów – Jerzego Jarockiego – uchwyciła bardzo dobrze „ton” tej sztuki, zasadzający się na absurdalnej i wielkiej grotesce. Z pieczołowitością i ze smakiem pomieszano tu wszelakie „realia”, tak aby całość broń Boże nie „siedziała” w jakimś ściśle określonym czasie i przestrzeni, czy też epoce. Dotyczyło to zwłaszcza kostiumów – autorstwa Wiesława Langego, podobnie tak i scenografia. Nie chodziłoby tu jednak już tyle o kostiumy manekinów, fantastycznie niesamowite, groźne a zarazem komiczne ile o kostiumy „ludzkie”, z jednej strony bowiem są tam współczesne fraki i toalety balowe, z drugiej zaś dziwaczne i niemal nie z tej planety „żakiety”, w które są poubierani przedstawiciele „kapitalizmu”. Świetnie oddany styl przedwyborczych plakatów czy też niektórych politycznych karykatur. Potem cylindry i surduty sekundantów oraz mundur komisarza policji, przenoszą nas już naprawdę w świat cudownego czystego nonsensu. A znowu garnitury, teczki itd. obu delegatów „Związku Metalowców” nasuwają nam reminiscencje jakże bardzo znajome i bliskie…!
Pomieszano też zgrabnie realizm niektórych scen z przemiłą absurdalnością innych. Zwłaszcza scena pojedynku była w tym względzie prawdziwą perełką groteskowego humoru.
Natomiast sama zabawa manekinów była znowu jakąś kwintesencją niesamowitości, pomieszanej z makabrycznym komizmem. „To może się przyśnić” — rzekła jakaś pani.
Zagrano całość doskonale. Manekiny były wspaniale „manekinowate”, ruszały się automatycznie i topornie jak jacyś Marsjanie czy Roboty, zaś „ludzie” znowu byli, zależnie od sytuacji, raz normalni a raz sympatycznie groteskowi.
Główna rola, tzn. rola człowieka i manekina zarazem, czyli pana posła Paul Ribandela, przypadła Bolesławowi Smeli. Wywiązał się on z niej pierwszorzędnie, i nie będzie przesady, jeżeli się powie, że była to jedna z najlepszych kreacji tego zdolnego aktora. Kreacji zresztą bardzo specjalnej, postać bowiem manekina z ludzką głową, gdzie „automatyczny” gest i „żadna” mimika muszą być normalnymi atrybutami, nie jest chyba czymś, co się w aktorstwie spotyka co dzień.
Z innych większych ról specjalna pochwała należy się paniom Danucie Bleicherównie i Irenie Tomaszewskiej, które ukazały nam dwa fantastyczne wielkoświatowe „kociaki”. Idealnie rozwydrzone i idealnie samiczkowate w postaciach córki pana Arnaux i małżonki pana Levasin. Odpowiednim papą był tutaj Władysław Brochwicz, a odpowiednim małżonkiem Piotr Połoński.
Poza tym wystąpiła cała masa innych aktorów — pomyśleć tylko dwanaście manekinów męskich, siedem manekinów damskich, sześciu „Panów”, dwóch delegatów itd. — tak, że trudno tu wszystkich wymienić.
Wielu wykonawców występowało zresztą w podwójnych rolach, zarówno manekinów jak i „ludzi”.
Konkludując wypada stwierdzić, że przybył nam nowy dobry i oryginalny spektakl i to wcale nie na miarę „terenową”, lecz — możemy to sobie chyba powiedzieć — ogólnopolską.
Stanowi on też godną rehabilitację Brunona Jasieńskiego, świetnego poety i pisarza, szczerego rewolucjonisty, który dzieląc los innych polskich rewolucjonistów stał się 18 lat temu tragiczną ofiarą brudnej prowokacji.