Artykuły

Prywatna wojna z Mickiewiczem

Spektakl zaczyna się w hallu teatru, w dusznych oparach kadzidlanych, wśród labiryntów ze zniczy. Po wejściu na widownie okaże się jednak, że nie będzie to żaden "obrzęd świętokradzki", a zwyczajne polskie wspominki z elementami horroru. Przestrzeń sceniczna, wykreowana przez Roberta Rumasa, kojarząca elementy polskiego teatru monumentalnego z mocno zapyziałą prostotą współczesnych świątyń katolickich, jest chwilowo pusta. Z dymów kadzidlanych rozpraszanych mdłym poblaskiem świetlówek wyłania się niedbale powalony na podłogę wielki krzyż. Widać, że ciasno mu tutaj, że nie mieści się w tym wnętrzu. Ale też jest pewnie zbyt ciężki i niezgrabny, by go wynieść, będzie więc w razie potrzeby służył i za ambonę, i za estradę, i za stół biesiadny. I tak jest już tylko zwalistą bryłą, pustą formą bez treści, zdesakralizowanym przedmiotem, który - jak pisze w programie do spektaklu scenograf- "czeka na swoje muzeum, gdzie dalej będzie publiczną świętością".

Okazuje się, że to przedtakt narodowego święta, na które zaproszono weteranów z różnych frontów ostatniej wojny. Kombatanci (Wojciech Mecwaldowski, Adam Cywka, Marian Czerski) oczekują na uroczystość, licytując się w zasługach i przeżyciach, ale ten bohaterski obraz rychło zostaje zmącony. Ciała weteranów opanowują bowiem duchy, które świadczą własną krzywdą o tym, żeśmy sami w historii przeciwko cudzej wolności grzeszyli. Żeśmy nietolerancją, szowinizmem i głupotą zwykłą innych uciskali. W charakterze ofiar w jednym worku lądują hurtem: Żydzi, Ukraińcy z Wołynia, Czesi z 1968 roku. To za mocne uproszczenie, ale jedna z tez zostaje udowodniona: nie byliśmy święci.

Na tych gusłach zresztą, skrojonych według szablonu historycznej publicystyki, metafizyka w spektaklu się kończy. Bo też, jak się zdaje, jest to świat bez Boga, a religia staje się towarem na stymulowanym przez specjalistów od PR rynku programów i idei. Krzyż zawadzający pośrodku sceny jest już tylko mało funkcjonalnym meblem, a prawdziwe tabernakulum, znajdujące się w centrum sceny, zawiera grill kebab.

Spektakl Moniki Strzępki według sztuki Pawła Demirskiego zaczyna się właściwie tam, gdzie kończą się "Dziady" Adama Mickiewicza. Polacy otrzymują upragnioną wolność, a Konrad - rząd dusz, czyli władzę. Jest to bodaj najciekawsza postać w spektaklu. Jego narodzinom towarzyszą odwiedziny w sali porodowej tajemniczych starców. Pojawiają się jak biblijni trzej królowie, tyle że zamiast darów przynoszą nienawiść do wroga. Odtąd Konrad nie ma wyboru. Rośnie, by śladem minionych pokoleń walczyć i zwyciężyć. Lub polec. Jego biografia przypomina losy opozycjonistów lat osiemdziesiątych. Konspiracja, demonstracje, powielacze, przesłuchania - wreszcie z pozoru nieznaczący podpis. Bo "wszyscy podpisywali". A potem wolne wybory i karuzela stanowisk. Konrad w spektaklu jest zarazem Senatorem z "Dziadów". Wydaje bal z okazji narodowego święta. Impreza będzie kwintesencją patriotycznego kiczu, z weteranami, okolicznościowym kazaniem, ciężkostrawną ucztą, girlandami wstęg w narodowych barwach i sentymentalną częścią artystyczną w wykonaniu chórzystek. Dziewczęta - trochę studentki, trochę panny nierządne, racjonalizujące swój nierząd naukowo, a tak naprawdę kandydatki do wyjazdu na Wyspy - raz jawią się jako aniołek i diabeł rodem z jasełek, to znów jako seksowne cheerleaderki dopingujące płomienne wystąpienie księdza.

Wielka Improwizacja wypada gdzieś w środku imprezy, gdy rozleniwione towarzystwo już oddało się biesiadzie, zajadając bigosy i jajka na twardo. Ta scena jest oczywistą aluzją do "Dziadów" Konrada Swinarskiego. Tam jednak fruwające skorupki od jajek służyły zobrazowaniu przepaści, jaka dzieli wybitną jednostkę, będącą depozytariuszem Idei, od obojętnego na Konradowe wzloty ludu. Konrad ze spektaklu Strzępki z jednej strony świetnie rozumie te masy, dla których szczytem aspiracji była szynka na stole, mały fiat i wczasy pracownicze, a z drugiej strony nimi gardzi - bo lud, w imieniu którego dopominał się o wolność, nie dojrzał do niej, a może nawet wcale za nią nie tęsknił. Niestety, okazuje się, że ów lud także gardzi Konradem, który nie okazał się przywódcą, jakiego sobie wymarzył. Nie stał

się cudotwórcą, który z dnia na dzień rozwiąże wszystkie problemy i zapewni powszechny dobrobyt. Masy poczuły się rozczarowane i zdradzone, a ich niegdysiejsze autorytety moralne abdykowały na własne życzenie i zajęły się urządzaniem sobie karier i wygodnego życia. Ta wzajemna obcość elit i społeczeństwa, brak jakiejkolwiek komunikacji, z wyjątkiem okazjonalnych pyskówek dotyczących rozliczeń z przeszłości, to najbardziej bolesny punkt tego spektaklu.

Marcin Czarnik gra Konrada świadomego klęski. Człowieka niespełnionego i bez złudzeń. Jego Improwizacja nie jest ani popisem retorycznym, ani bluźnierczą prowokacją. To w gruncie rzeczy wyciszony, ironiczny i mało efektowny monolog. Spowiedź człowieka, który srodze zawiódł się na losie, historii i własnych ideałach. Jego bezpośrednim partnerem w tej scenie jest publiczność. To jej arogancko wyrzuca, że chciałaby wolności bez kosztów własnych i wyrzeczeń, to ją oskarża

o gnuśność, tchórzostwo i własne osamotnienie w czasach walki. I to jej współczuje kiepskiego losu w biednym kraju z nierozliczoną przeszłością.

Konrad nabrał już manier człowieka władzy i wie, że nie musi być miły, jeśli nie chce. Nawet wobec księdza, z którym wszczyna bijatykę. Bo na balu u Konrada-Senatora pojawia się i następca Księdza Piotra, postać eksplodująca nie tyle mistycznym wizjonerstwem, ile bogoojczyźnianą retoryką w najbardziej histerycznym wydaniu. Znajdziemy w niej zardzewiałą zbrojownię przedmurza chrześcijaństwa, obsesje antyliberalne, lęki antyunijne i nieufność wobec praw rynku. Rafał Kronenberger prowadzi bohatera ryzykownie, na granicy szarży i plakatowej jaskrawości, ale w kluczowych momentach uwiarygodnia go jako człowieka pogubionego pomiędzy tradycyjnym katolicyzmem z narodowych landszaftów a nowym, niezrozumiałym światem wolności. Pyszna jest scena, gdy Rzecznik Konrada (bardzo fachowo w tej roli wystylizowany Jakub Giel) wtajemnicza księdza w tajniki skutecznego kształtowania wizerunku. Kronenberger pozwala postaci na krótkie oszołomienie piarowskim cynizmem, po czym energicznie przystępuje do kontrataku, egzorcyzmując Rzecznika kolekcją cudownych wizerunków Matki Boskiej w wersji kieszonkowej.

Ksiądz przybywa jednak na przyjęcie z tajną misją. Pragnie skompromitować Konrada, wywlekając na światło dzienne jego stare grzechy. Sprowadza więc panią Rollison, od lat dochodzącą sprawiedliwości w sprawie morderstwa syna. Zakatowany przez carskich oprawców chłopiec z Mickiewiczowskich "Dziadów" tutaj pojawia się jako ofiara ubeków. Wdowa podejrzewa, że do jego wpadki przyczynił się Konrad, to on bowiem powiadomił ją o śmierci syna. Ostatecznie okazuje się jednak, że młody Rollison żyje, a intrygę - z użyciem złamanego wcześniej strachem Konrada jako posłańca - ukartowało SB, by zastraszyć matkę działającą w opozycji. Na końcu przyjęcia pojawia się zresztą ku zaskoczeniu wszystkich sam niedoszły nieboszczyk, świeżo przybyły z Wysp - bo właśnie uznał, że nadszedł czas, by spożytkować medialnie swoją historię i zarobić na tym trochę grosza. Jego biografia szokuje zebrane na balu różne generacje kombatantów, okazuje się bowiem, że młody Rollison, zaniedbywany przez rodziców, dla których wówczas ważniejsza była walka, został narkomanem. Nonszalancki, cyniczny i nie pozbawiony prokuratorskiej pasji Michał Kusztal, zagrał w tej roli mało efektowny, ale przejmujący dramat pokolenia, które dojrzewało w cieniu Wielkich Spraw. I dla którego zabrakło bonusów przy podziale wielkiego tortu wolności. Jego Rollison to chłopak, który przybywa, by oskarżyć generację rodziców. I by wyrwać dla siebie kawałek lepszego losu, choćby wystawiając własną historię na sprzedaż. Choć tak naprawdę pod maską cynizmu skrywa rozpacz człowieka, który źle czuje się z własną biografią, który nie potrafił znaleźć innej tożsamości. Jak melancholijnie zauważa wdowa Rollison, być może musi wymrzeć ostatnie pokolenie bojowników, by w kraju żyło się normalnie.

Monika Strzępka i Paweł Demirski napisali "Dziady" po swojemu, ubierając postacie o współczesnych biografiach w mickiewiczowskie kostiumy. Zapłacili za to wysoką cenę, stając zuchwale do porównań z jakością literackiego oryginału. W spektaklu może razić publicystyczna płaskość i doraźność. Może nużyć statyczność inscenizacji, rapsodyczna surowość gry i niezagospodarowane żadnym działaniem scenicznym kilometry tekstu. Może za mało szans dano postaciom, które - zamiast żyć własnym życiem - bezczynnie czekają, by wygłosić kolejny autoreferat. Jednak w długiej historii rewizji i wycieczek antyromantycznych, od Witolda Gombrowicza, przez pokolenie szyderców, po generację "bruLionu", jedno z pewnością wyróżnia ten głos: brzmi tak żarliwie i serio, jakby to była prywatna wojna. Z romantyczną retoryką walki, która wiodła młodzież prosto z ław szkolnych na powstańcze barykady, z kultem jednostek samozwańczo wyposażonych w rząd dusz i z mitem narodu wybranego, który, składając ofiarę życia i krwi, miał oczyścić historię ze zła. Autorzy spektaklu "Dziady. Ekshumacja" z pasją demolują grottgerowską rekwizytornię polskiego cierpiętnictwa i obnażają słabości romantycznej filozofii czynu, wskazując, że znacznie łatwiej rzucać kamienie na szaniec, niż budować odpowiedzialnie państwo. Łatwiej być powstańcem niż obywatelem. Nie oszczędzają też antropologii romantycznej, która domagała się podporządkowania jednostki wielkim ideom, losu indywidualnego - interesom zbiorowości. Oskarżenie zostaje sformułowane jasno: gra w popiół i diament przyniosła więcej szkód niż pożytku. Nie mówiąc już o tym, że czarno-biała wizja świata (naprzeciw siebie stają bohaterowie i kolaboranci) stwarzała przestrzeń egzystencjalnie kaleką, w której z jednej strony żyło się pod presją wielkich idei, a z drugiej - w poczuciu winy, że się do tych standardów ideowych nie dorasta. Być może romantyzm był mitem kompensacyjnym, terapią skuteczną w prostowaniu zgiętych niewolą kręgosłupów, ale - jak wywodzą Strzępka i Demirski - z pewnością nie pomógł nam dojrzeć do wolności.

Odnoszę jednak wrażenie, że ich spektakl dialoguje nie tyle z samym Mickiewiczem, ile z gębą, jaką mimowolnie dorobiła wieszczowi historia. W tekście, swobodnie parafrazującym poszczególne wątki "Dziadów", dyskutuje się ze stereotypami, kliszami myślowymi, dawno zwietrzałymi symbolami i gazetową publicystyką. Znajdziemy tam pandemonium polskich obsesji, groteskowy kolaż sloganów i kostiumów patriotycznych na różne okazje, wreszcie skarbczyk cytatów od Józefa Piłsudskiego po księdza Jerzego Popiełuszkę. Jeśli wsłuchać się w ten zgiełk, wyjdzie na to, że rację miał Jerzy Giedroyć, twierdząc, że Polską wciąż rządzą trumny Marszałka i Romana Dmowskiego. Jest to więc dialog nie tyle z samym romantyzmem, ile z jego masą upadłościową, wiodącą swoiste "życie po życiu" we wszystkożernej popkulturze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji