Szczur Alfred
Odwieczna bajka, znamy ją od urodzenia, wszyscy. Arche-bajka. Oto pierwsza Zła Siostra — oczywiście kinol jak szpon, oczywiście cera świeżo oskubanej kury, oczywiście tępota gęsta. Druga Zła Siostra — oczywiście oddycha czerwonym kartoflem, oczywiście łydy ma godne ud Ireny Szewińskiej w szczytowej formie, oczywiście karlica zapiekła. A obok, oczywiście w kącie — Kopciuszek. Umorusany i w łachmanach, ale za to pełen wdzięku, oczywiście.
W programie do Baśni o dobrym Kopciuszku i Złych Siostrach, którą napisał i wyreżyserował Grzegorz Kwieciński, właśnie słowo Wdzięk definiuje bidę w kącie. Czytam dalej: wersji arche-bajki o bidzie z Wdziękiem, której smętny los odmieniła dobra wróżka, zgubiony pantofelek i gust księcia gardzącego kurzymi cerami i łydami jak olimpijskie uda — jest na świecie blisko 700! 700 odmian tego samego? Czy w ogóle da się coś nowego dorzucić jeszcze, dodać od siebie coś odkrywczego, świeżego, zaskakującego?
Pewnie wszystkie języki, wszystkie krainy, pory roku, kolory skór i obrządki mają już swój udział w opowieści o bidzie sponiewieranej. Nikogo nie olśnisz fundamentalną odkrywczością. Tu, w Kopciuszku, tkwi już pewnie cały glob, tu już cała planeta sama sobie od stuleci opowiada siebie. Co było do odkrycia — odkryto grubo przed nami. Powiadają, że wszystkie książki zostały już napisane. Jeśli idzie o historie naprawdę istotne — owszem, nic nie zostało przeoczone. Co więc jeszcze można?
Wszystko, co można, co ma sens, to zegarmistrzowskie ingerencje w cienie na powiekach odwiecznych opowieści. Trzeba zdobyć się na delikatność, na milimetry, na aptekarskie korekcje intonacji, puchowe zmiany intensywności barw, filigranowe modulacje rytmu. To wszystko. Tyle można uczynić z odwiecznymi opowieściami. Na tyle można sobie z odwiecznymi opowieściami pozwolić — odpowiedzialnie.
Zegarmistrzowsko-aptekarski umiar to cecha nie tylko Kopciuszka…, lecz prawie każdego przedstawienia Groteski. Rzecz w tym, że Groteska widzów swych traktuje poważnie. Jak zaprasza na Kopciuszka… — dotrzymuje słowa, serwuje Kopciuszka…. A gdzie indziej — jak jest? Zapraszają na Fredrę — a dają miałką telenowelę. Zapowiadają Słowackiego — a raczą gierką w Powstanie Warszawskie. Kuszą Arystofanesem — a katują człowieka pokazem wsiowych kiecek w stołówce szkoły gminnej pod Łomżą. Szkoda gadać. Czy koniecznie musi tak być, że w Grotesce traktują nas poważnie, gdzie indziej zaś, w imię nowoczesnej „módki” teatralnej na neandertalskie rozpirzanie starych opowieści i klecenie z gruzów głupot — robi się z nas litych kretynów?
Nie da się sensownie zrobić z zupy mlecznej — bigosu. Nie wiem, jak oni to czynią, ale wstrząsająca ta prawda artystom Groteski jakoś nie czmycha w proso. I nie wiem też, skąd w dzisiejszych czasach neandertalskich rozpierdów scenicznych Kwieciński wziął odwagę, by upierać się, że Kopciuszek… to Kopciuszek…, a nie, dajmy na to, wstrząsająca publicystyka o losie półsierot w stadłach patologicznych epoki wolnego rynku — grunt, że ma odwagę.
Ma odwagę, więc w Grotesce Kopciuszek… to Kopciuszek… a nie Pręgi II. Zło to zło, kinol to kinol, kurza cera to kurza cera, łyda udowa zaś to udowa łyda. Jak baśń nakazuje — karoca dobrej wróżki płynie po powietrzu. I nie będzie finału innego niż odwieczny. Wygra Wdzięk bidy sponiewieranej — przegra neandertalska toporność Złych Sióstr, którym się w kurzych móżdżkach urodziło kretyństwo, że oto można na odlew, bez sensu, cepem rozpirzać świat z dawien dawna ustanowiony i z gruzów klecić kuriozalne slumsy — portret neandertalskich snów. Nie da się, Siostry. Bo los to los.
W Kopciuszku… Kwiecińskiego jest tak, jak od zawsze w mitycznym Kopciuszku, i jak jest w każdej z blisko 700 jego wersji. Jest, jak ma być, by baśń się dopełniła. A gdy po przedstawieniu rodzice pokażą dziecku jakiegoś drukowanego Kopciuszka z ilustracjami, albo puszczą dziecku któryś z rysunkowych filmów — dziecko samo zobaczy, na czym polega wielki Wdzięk seansu Kwiecińskiego. Poczuje moce tego, o czym piszę — teatralne moce reżyserowania tylko cieni na powiekach odwiecznych opowieści.
Powtórzę: bo w Kopciuszku… Kwiecińskiego jest odwieczne wszystko, poza tym, co w teatrze najistotniejsze — poza modulacją rytmu, intonacjami barw, aptekarską żonglerką detalami i puchowym żartem gestów, który tak lekko zlepia aktorów z lalkami.
Tak, tylko przepyszne drobiazgi sceniczne wyszły spod palców Kwiecińskiego, tylko i aż — i dlatego odwieczna opowieść stała się na powrót świeża, jakby ledwie wczoraj snuta była pierwszy raz. Drobiazgi i ten Kwiecińskiego koncept nadzwyczajny, którym nie mogę się nasycić. Otóż — w Grotesce to szczur zawiaduje baśnią odwieczną! Banalny gryzoń szary, nie inaczej. Tomasz Mann wymyślił Ducha Opowieści, Kwieciński dał nam Alfreda — Szczura Opowieści, co wciąż przed katastrofami umyka z kolosalnym kęsem szwajcarskiego sera, fachowo nabitym na wąsaty, niczym żmija długi i kręty pyszczek. Alfred jest tutaj na początku i na końcu losu. Alfred pomaga Wdziękowi bidy. I Alfred zwycięża. Nie wolno przeoczyć Alfreda.