Artykuły

Ciemne paprocie

"Othello" w reż. Macieja Sobocińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Nocami dno Wenecji pokrywają falujące szyfry. Na czarnym blacie laguny, na wężowej tafli Canale Grande, na chudych grzbietach wodnych ulic - blask hieroglifów. Igielne odbicia gwiazd, żółte ślady lamp bezsennych pałaców, srebrne szwy księżyca. Jak to czytać? Którym zmysłem oswoić? Którędy iść, by dobrze przejść labirynt dna?

W "Otellu" Szekspira Maur wenecki dławi oddech Desdemony i duka zabobon godny wsiowego głupka. "To pewnie wina księżyca; zanadto/ Przybliżył się do ziemi, a to wpędza/ Ludzi w szaleństwo". W seansie Macieja Sobocińskiego, chwilę po dukaniu gasną reflektory. Ostatni raz. W teatr noc się wsuwa i pozwala błysnąć rysowanym na scenie labiryntom. Linie urwanych ścieżek, alchemiczne cyfry, strzałki wiodące w ciemność. Ostatni raz na dnie opowieści Sobocińskiego świecą srebrne szyfry. Jak to czytać? Którym zmysłem oswoić?

Już za późno na pytania. Desdemona kostnieje. Za późno na odpowiedzi. Otello obraca ostrze w swej piersi. Więc nie będzie żadnych pocieszeń, nauk, żadnej instrukcji obsługi życia we współczesnym świecie? Reżyser nie obdarował nas perłą moralną, co pozwala nam szanować inność - choćby Murzyna - oraz kiełznać demona zazdrości, który zawsze wiedzie ku zbrodni? Nie.

Taki lukier Sobociński zostawia pensjonarkom. Niechaj wieczorami siedzą nad "Otellem" i niech im się zdaje, że z każdym słowem stają się duchowo lepsze. U Sobocińskiego jest za późno na wszelkie pytania i odpowiedzi, za późno na ocalenie, za późno na naprawę zwichniętych stawów świata. Żadnych papierowych pocieszeń. U Sobocińskiego od początku jest za późno. Jego "Otello" zaczyna się tak, jak się kończy - przedśmiertnym szeptem Maura nad snem Desdemony, snem przez chwilę jeszcze z tego świata. Seans Sobocińskiego jest seansem kolistym. Koniec to początek cyklu następnego. Początek - to finał cyklu poprzedniego.

Kolisty czas. Trzy godziny scenicznego rytuału. Seans odbić. Po prawej, na ścianie białej komnaty, która jest szczytem sztuczności - monstrualne zwierciadło. Jak wody Wenecji, w której "Otello" ma początek, albo jak morze wokół Cypru, gdzie wszystko się kończy, by znów się zacząć - lustro Sobocińskiego przedrzeźnia scenę i srebrne szyfry na dnie teatru. Z tej opowieści nie ma wyjścia. Lustro powtarza gesty, twarze, oczy, odbija głosy, kalkuje miłość, małpuje śmierć i człowiecze sekrety, podwaja nieuchronność tego, co ma się stać. Powtarza, odbija, kalkuje, małpuje, podwaja tak, jak ludzie powtarzają tu samych siebie z wczoraj. Lustro wzmaga iluzję.

W zwierciadle i w twarzy bliźniego przeglądną się wszyscy. Zgięty służalczą miłością Rodrigo (Juliusz Krzysztof Warunek) i jego biały pies, co umie stać na tylnych łapach. "Byk" Cassio (Michał Kościuk), który będzie pionkiem w palcach Jago. Doża Wenecki (Piotr Różański) - kostyczny starzec o twarzy sekretnej niczym skorupa żółwia. Histeryczny Brabantio (Sławomir Sośnierz), ojciec Desdemony. Jeszcze inni. Wreszcie tych troje, którzy są goryczą "Otella".

Jago Marcina Sianki. Reżyser całej wenecko-cypryjskiej potworności. Wesz o dziwnych, jakby wciąż sennie opadniętych powiekach. Cierpki ironista, zmęczony swą przenikliwością. Desdemona Urszuli Grabowskiej. Chodząca czystość, ale też - i w tym znakomitość Grabowskiej - wiecznie umykająca dwuznaczność czystości. W końcu ten, którego zgniecie bezlitosna psychodrama sennej wszy. Otello grany przez Marcela Wiercichowskiego.

Jeśli seans Sobocińskiego jest tak gęstym wcieleniem szekspirowskiej opowieści, tak mocnym gestem wiary w teatralne, a nie społeczno-publicystyczne moce Szekspira - to głównie za przyczyną roli Wiercichowskiego. Każdy ze scenicznych golemów Sobocińskiego skrywa swój, mniejszy bądź większy sekret, lecz tylko sekret Maura ma głębię srebrnych szwów na wodach Wenecji i Cypru.

Gdy wchodzi - ściąga buty. Prawie zawsze. Jakby chciał czuć niepojęte, nie wiadomo przez kogo malowane szyfry - wprost na skórze. Tak pokazuje szyfry inne - tatuaże na stopach, labirynty ciemnych paproci. Okaże się, że cały jest w liściach jak cienie. Ściąga buty i długo ma w sobie tajemną pokorę świętych egipskich kotów. Mówi na krawędzi ciszy, gest każdy opiera o bezruch. Za sprawą świetnej tej ascezy widać fundamentalną potworność - jak wolno gęstnieje wściekłość, sycona słowami wszawego Jago.

Gęstnieje wściekłość zazdrości, gęstnieje aż do słowa - "Chustka". I tu, w skowycie siedmiu pozornie niewinnych liter, pęka w Maurze pokora egipskiego kota. Pot moczy ciemne paprocie karku, spokój intonacji kruszeje, stacza się na dno wrzasku inkrustowanego piachem pisków kastrata. Wszystko teraz może się zdarzyć, nic już nie da się zrobić. Dlatego wrzask szybko gaśnie. Wiercichowski wchodzi w szept monologu nad Desdemoną, śpiącą jeszcze w naszym świecie. I słychać to, co słychać w prologu seansu. Słowo - "Tak".

Pamiętna rola. Jak i cały ten "Otello". Mimo kilku niezręczności - jest teatrem cennym. Cienia w nim tanich pocieszeń, żadnych tez, śladu jasnych odpowiedzi na bolesne pytania. Tu tematem nie jest anatomia zazdrości. Tu tematem jest sedno Szekspira - gęstość tego, co nieuchronne, co musi się dokonywać wciąż od nowa. I bezradność wobec szyfrów, które migają nocami, mamiąc sensem, i pierzchają rankiem, zostawiając Wenecję, Cypr i całą resztę - z opuszczonymi rękami. Uparcie, w każdy kolejny dzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji