Artykuły

Współczesne dylematy

Wydaje się, że teatry co­raz bardziej interesują się rodzimą dramatur­gią współczesną - w samym wrześniu mieliśmy w Warszawie trzy prapre­miery. Dwie z zainscenizowanych sztuk w jakiejś mierze się uzupełniają. Myślę tu o "Poczekalni" Macieja Kowalewskiego przez niego samego wyre­żyserowanej i "w połowie" zagranej, a także o "Niektórych gatunkach orłów" Domana Nowakowskiego, którą to rzecz wyreżyserował i "w połowie" zagrał Olaf Lubaszenko. Najogólniej mówiąc, sztuki te dotyczą bardzo ak­tualnego, szczególnie dla środowiska artystów czy intelektualistów, proble­mu. Chodzi mianowicie o dramatycz­ny dylemat, który zamknąć by moż­na w szekspirowsko skonstruowanym zdaniu: sprzedawać się czy nie sprze­dawać? Nie jest to może tak drama­tyczne pytanie, jak to, które zadaje so­bie Hamlet, niemniej jednak bohate­rowie obu sztuk wymieniają rozwią­zanie ostateczne, jako jedno z możli­wych rozstrzygnięć tego dylematu. Bohater Nowakowskiego skacze na­wet z okna, choć bez większego po­wodzenia. Zresztą po nieudanym sko­ku nie wygląda na zdziwionego. W koń­cu przecież dobrze wie, na którym mieszka piętrze. Autorów obu sztuk łączy jeszcze jedno: obaj zdają się wiedzieć, że tego rodzaju pytania, stawiane przez nich z takiej, a nie in­nej pozycji, nie mogą być formułowa­ne całkiem serio. I w tym widziałbym może najsmutniejszy w gruncie rze­czy prognostyk: w zrajfurzonym, zmerkantylizowanym świecie, który staje się również częścią naszego we­wnętrznego świata, coraz trudniej przychodzi nam mówić o wartościach bez poczucia własnej śmieszności. W obu tych przedstawieniach daje się zauważyć potrzeba ekspiacji, jakiegoś rodzaju oczyszczenia, krótko mó­wiąc, świadectwo jakiegoś dramatu. Ale też obie te sztuki nie są niczym więcej jak zgrabnie skonstruowanymi komedyjkami, które mają na celu przede wszystkim bawić widownię. I pewnie dobrze, że spełniają swoje zadanie, gorzej tylko, że nie unoszą ciężaru nie najweselszych w końcu refleksji, które, bądź co bądź, stały u początków ich powstania.

U Kowalewskiego dwaj aktorzy czekają przed wejściem do sali, w której odbywa się casting do jakiegoś komercyjnego filmu (musieli się tam zjawić w czarnych garniturach i z pi­stoletami). Czekają więc wraz z wi­dzami w foyer Teatru Polskiego, bo tam właśnie odbywa się to przedsta­wienie. Prawdę mówiąc chętniej zasiadłbym w tym miejscu podczas wie­czoru poetyckiego, charakter tego przedstawienia wyraźnie kłóci się z dostojnym wnętrzem tegoż właśnie foyer, choć też, by oddać sprawiedli­wość twórcom, przypomina nieustan­nie o tym, z jak wysokiego konia spa­dli adepci aktorstwa, czyli bohatero­wie dramatu. Dialog toczy się wartko, aktorzy przytaczają sobie kolejne anegdoty, egzaminują się nawzajem z postępów, jakie poczynili w aktor­skim rzemiośle, wspominają lata stu­diów, miłosne podboje, aż wreszcie, po przechyleniu kilku symbolicznych ćwiartek, wylewają z siebie całą żółć osobistych i zawodowych niespełnień. Drzwi z napisem "Proszę poczekać" stają się więc ostatnią deską ratunku, nadzieją na lepszą przyszłość.

Kowalewski często cytuje "Wesele" Wyspiańskiego, w końcu zajęcia w szkole teatralnej były dla jego bo­haterów jedną z niewielu okazji do tego, by obcować z polską klasy­ką. Rozmowy bohaterów toczą się bardzo lekko, płynnie i w tej niewąt­pliwej zalecie dostrzegam też jedną z poważnych wad tego przedstawie­nia. "A pan gada, gada, gada..." Wszystko to sprawia wrażenie pod­słuchanej, choćby właśnie w foyer, rozmowy, której dramaturgia, jak to zresztą w życiu, rozmywa się czasami w morzu nieistotnych informacji, anegdot czy żartów.

W swojej najnowszej sztuce Nowakowski kontynuuje opowieść o skrachowanym ideologicznie inteli­gencie. Pamiętamy to choćby z "Ket­chupu Schroedera", gdzie notabene w jedną z głównych ról wcielił się właśnie Lubaszenko. Tym razem No­wakowski zamyka w jednym po­mieszczeniu robotnika i inteligenta, którym każe mierzyć się ze wszystki­mi narodowymi świętościami, idiosynkrazjami i złudzeniami. To z kolei znamy choćby z "Emigrantów" Mrożka, w którym to zresztą przedstawieniu grał przed dziesięciu laty w rzeszow­skim teatrze Olaf Lubaszenko. Tym razem robotnik (Mariusz Czajka) sam szuka kontaktu z inteligentem, gwiaz­dą telewizji. Tylko że świadomość in­telektualisty Nowakowskiego wykra­cza poza ramy "uśmiechniętego" sa­mozadowolenia, jakie zdaje się ce­chować typowego przedstawiciela in­teligenckiego proletariatu, dlatego też mówi o sobie, że jest "nadmucha­ną przez telewizję prezerwatywą", nie akceptując wizerunku narzuconego jego osobie przez media. Tylko że gwieździe telewizyjnego ekranu trudno odkleić się od medialnego image'u, w sztuce Nowakowskiego tego rodzaju próbom towarzyszy komizm, farsa, rubaszny śmiech widowni.

Niestety równolegle z planem tre­ści idzie forma przedstawienia, opo­wieść o telewizyjnym kiczu prowa­dzona jest w sposób mało wyszukany i trudno to uznać za działanie w pełni intencjonalne. Reżyser ze sceny na scenę zmierza po kolejne oklaski, śmiało korzysta z kabaretowych ga­gów, swoją inwencję inscenizacyjną ograniczając do parokrotnego, nie­znośnie repetytywnego rozwiązania. Otóż co jakiś czas, w sytuacji kiedy do głosu dochodzą narodowe stereo­typy, Lubaszenko (reżyser) przyciem­nia światło na scenie i puszcza głośno muzykę będącą satyryczną ilustracją obudzonego widma przeszłości (i tak na przykład wątkowi "kombatanckie­mu" towarzyszy muzyka z filmu "Czte­rej pancerni i pies"). Inna sprawa, że tekst Nowakowskiego, dobrze poru­szającego się zresztą w kręgu literac­kich aluzji, nie jest świadectwem roz­wijającego się talentu dramaturgicz­nego. Koniec końców (i to jest może największą, choć pewnie nie do koń­ca uświadomioną przestrogą przed przygodą z telewizją), charakter tego przedstawienia zawiera w sobie wła­ściwości znane nam choćby z telewi­zyjnych sitcomów. I nie ma w tym pewnie nic nadzwyczajnego, w końcu tak zwana prawdziwa sztuka nie jest przecież sztuką kompromisów.

Z zupełnie inną propozycją mamy do czynienia na dużej scenie Teatru Polskiego, gdzie Piotr Łazarkiewicz wyreżyserował "Lombard pod Apokalip­są" Harasimowicza. Dramat ten nosi w sobie pewne cechy przypowieści. Lombard w tej sztuce funkcjonuje ja­ko miejsce szczególne, symboliczne, w którym niczym w soczewce skupia­ją się ludzkie dramaty. Ludzie zamie­niają w nim fragmenty swojego życia, swoje bezcenne pamiątki na pieniądze. Zaczynają od przedmiotów, do których nie przywiązują większe­go znaczenia. Ale wcześniej czy póź­niej dochodzą do momentu, w któ­rym rozstają się już nie tylko z przed­miotami. Dobry lichwiarz wie, kiedy następuje ta chwila. Dobry lichwiarz ustala cenę w połowie drogi pomię­dzy rzeczywistą wartością przedmio­tu a głębią ludzkiej rozpaczy. Dlatego powinien być dobrym psychologiem, wrażliwym i gruboskórnym jedno­cześnie. I tu kryje się dramat lichwia­rza, który zdaje sobie sprawę, na czym polega jego rzemiosło.

Mam wrażenie, że Wiesław Komasa, odtwórca głównej roli, aktor o ukształtowanej, wyrazistej arty­stycznej osobowości, nie czuje się najlepiej w gorsecie subtelnego psychologizmu, z jakiego Harasimowicz "utkał" swoje postaci. Warsztat Komasy popycha go w stronę ekspresjonistycznego stylu gry. Tymczasem in­tryga rozwija się powoli, wątek na poły kryminalny splata się tu ze stopniowym, niezbyt gwałtownym odkrywaniem tajników ludzkich wnętrz. Problem tego przedstawie­nia dostrzegam w braku wyrazistego sprzęgnięcia aktorskich kreacji, we wzajemnym rozmijaniu się postaci, ale też rozmijaniu się z duchem dra­matu. Odnoszę wrażenie, że na po­ziomie relacji między poszczególnymi bohaterami dramat ten narzuca okre­ślony rodzaj aktorstwa. Inaczej na płaszczyźnie zabiegów insceniza­cyjnych. Tam widać wyraźnie, że Ła­zarkiewicz próbuje oderwać się od wspomnianego psychologizmu, próbuje zwrócić uwagę widza na pa­raboliczną wymowę dramatu, który daje się także odczytać jako przypo­wieść o umierającym świecie warto­ści. Sugeruje to także scenografia. Pnące się w górę wysokie regały ze skatalogowanymi na półkach przed­miotami wyglądają jak ściany kata-kumb, w których umieszczono ka­wałki umarłego świata. Tak też zresz­tą wyraża się o nich lichwiarz: trupy.

Każdy przedmiot to jakby utracony fragment czyjegoś życia, czas sprze­dany, który po trzech miesiącach le­żakowania przechodzi na własność lombardu.

Nie jest to więc spektakl w pełni udany, o wyważonych od początku do końca intencjach. Z całą jednak pewnością jest to zdecydowanie naj­ciekawsza propozycja z trzech, które tu wymieniłem. A co najważniejsze, udziela odpowiedzi na pytanie: sprze­dawać czy nie sprzedawać. I nie czy­ni tego wprost.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji