Teatr Polski i off
Teatr Polski budzi we mnie sentyment - trochę staroświeckością, trochę klasycznym podejściem i brakiem komercyjnej brawury. Dlatego ze zdziwieniem przyjęłam pomysł "unowocześnienia" repertuaru, a następnie z zainteresowaniem śledziłam kolejne kroki w tym kierunku.
Pierwszym posunięciem było stworzenie "sceny offowej" w foyer teatru. Uteatralnienie i "uoffowienie" monumentalnego wnętrza wydało się ciekawe. Niestety wystawiony tam spektakl "Poczekalnia" w moim przekonaniu nie wypadł najlepiej. Oto dwóch młodych aktorów spotyka się w poczekalni przed castingiem. Obaj skończyli szkołę kilka lat temu i obu nie powiodły się ani zawodowa kariera, ani życie osobiste. Spektakl pokazuje ciężki los aktora w dzisiejszej rzeczywistości showbiznesu - rywalizację, dominację superprodukcji, zawiedzione nadzieje, poczucie niespełnienia i frustracji. Zgrabnie wyśmiewa się również ze środowiska aktorskiego oraz parodiuje kilka osławionych kreacji. Problemem spektaklu jest jednak skupienie zbyt wielu funkcji w osobie Macieja Kowalewskiego. Reżyserując swój dramat i grając w nim jednocześnie zabrakło mu dystansu i ogólnego spojrzenia - postacie nie różnią się od siebie, nie mają psychologicznej głębi - i nie są wiarygodne. Pojawiają się niepotrzebne dłużyzny, a występującym brakuje trochę aktorskiego szlifu, który mogliby uzyskać pod okiem bardziej doświadczonego (lub zdystansowanego) reżysera.
Lepiej wypada druga premiera - "Lombard pod Apokalipsą" według współczesnego tekstu Cezarego Harasimowicza. Spektakl opowiada o przegranym lichwiarzu, który nie mając nikogo bliskiego, żyje wspomnieniami swoich klientów. Przychodzą do niego wszyscy - młodziutka prostytutka, stary arystokrata, czy bezdomny poeta. Zastawiają najcenniejsze przedmioty - fotel, na którym zmarła żona, stare listy, wiersze. Rozmowy z cynicznym lichwiarzem stanowią dla nich swoistą terapię. Każdy z nich jest tak samo samotny, nie umieją jednak pomóc sobie nawzajem, a nowoczesny, rozwijający się świat jest końcem ich małych światków.
Wrażenie robi przede wszystkim scenografia Katarzyny Sobańskiej, przedstawiająca piwnicę, w której właściciel lombardu na wysokich regałach zgromadził mnóstwo starych przedmiotów, zastawionych u niego przez mieszkańców osiedla. Scenografia ta w połączeniu z nieodpartym urokiem aktorów starszego pokolenia (Wiesław Komasa, Zygmunt Hobot i Stefan Szmidt) tworzy niezły klimat. Trochę gorzej jest z tekstem - próbując oddać blokową rzeczywistość obfituje on w nienaturalną wręcz ilość przekleństw i "młodzieżowych" powiedzonek. Ich natłok, a także drażniąca dosłowność dramatu sprawiają, że nie oddaje on żadnej rzeczywistości. Aktorzy dzielnie wykrzykują ze sceny brzydkie wyrazy i zaciągają się narkotykami. Jednak, czy to z powodu tekstu, czy reżyserii, czy może braku styczności aktorów ze środowiskiem, które próbują pokazać - podobnie jak w poprzednim spektaklu bohaterom brak psychologicznej głębi.
Obserwując poczynania Teatru Polskiego mam wrażenie, że w swoich dążeniach jak gdyby utknął w pół drogi. Z jednej strony wprowadził nowy repertuar, z drugiej jednak nie włożył wystarczającego wysiłku, aby go odpowiednio zrealizować. Oglądając oba spektakle wyczuwa się niezdecydowanie - iść w stronę nowoczesności, czy zostać przy tradycjonalizmie? Jeśli w stronę nowoczesności - to trzeba się za to zabrać dokładniej i na całego. Może należy lepiej dobierać współczesny repertuar - może dzisiejszym zwyczajem zorganizować konkurs na współczesną sztukę? A jeśli już powierzać jej realizację młodym ludziom, może należy ich jakoś konsultować? Z drugiej jednak strony, czy przyjemny, wysmakowany tradycjonalizm nie byłby lepszym rozwiązaniem? Przecież w Warszawie powinna być choć jedna scena, co do której będziemy mieć pewność, że klasyczny tekst nie zostanie pocięty, a Hamlet nie wystąpi bez ubrania.