„Tęczowy koktajl”
Dama Kameliowa to miłość, taka z ofiarami, wyrzeczeniami, z gorącym sercem i spóźnionym rozdzieraniem szat przez kochanka i przez spłakanego czytelnika. Jednych wzrusza, innych bawi naiwnościami, a jeszcze innym służy jako fabularny pretekst do eksperymentu. Do tych ostatnich zapisał się reżyser koszalińskiego wystawienia Damy kameliowej, Henryk Baranowski. Dla wielu widzów koszalińskich wpis ten nabierze zapewne koloru złota — owacje, szczególnie młodej części premierowej widowni były szczere. Bywa tak zawsze, gdy uwielbiany przez babki i matki staroć potraktuje się wbrew utartym zwyczajom
Osnowy fabularnej koszalińskiej Damy kameliowej nie trzeba streszczać: jest identyczna z wątkiem oryginału, Tyle tylko, że ujęto ją w czasowe karby dwuaktowego spektaklu, bez specjalnej szkody wyrządzanej zazwyczaj skrótami, bo często rekompensuje je dobrze pomyślany rekwizyt, element scenografii, muzyczna fraza. Wszystko to — mowa o kostiumie, scenografii, muzyce — bardzo precyzyjne, zgodne z reżyserską koncepcją. A koncepcja jest taka: śni się dzisiejszemu młodemu człowiekowi dawny miłosny wątek. Jak na sen przystało, ma on być w miarę odrealniony, w miarę przerysowany, w miarę nawiązujący do tego, co śniącemu w podświadomości z przeżywanej jawy pozo staje. Gdy do tego wszystkiego przymierzamy Damę kameliową, być może wyśni się i nam niecodzienny pomysł reżysera koszalińskiego teatru.
Być może, bo nie każdy ma taką pamięć jak reżyser, który w swoim teatralnym „śnieniu” nie zapomniał o rozlicznych teatralnych. modach i nowinkach — czego mu zresztą wykorzystywać nikt nie broni, jeśli zastosowanemu zabiegowi nie zabraknie logicznej motywacji Modne jest na przykład kochanie się na scenicznych deskach — mamy tego sporo i w stylach dowolnych, poczynając od Love story a na Ostatnim tangu w Paryżu kończąc modne jest wbijanie rozczochranych współczesnych młodzieńców w teatralny kostium „tak jak stal” — mamy więc Armanda; modne jest „grające” żywe ptactwo — mamy więc rozkoszne gołąbki; modne (po filmie Petelskich?) kąpiele w wannie — jest i taka bardzo plastyczna scena; modne rozbieranie — sam tylko Armand rozbiera się bez umiaru, Cóż zresztą nie jest modne? Rzecz w tym, że — jak kobiece poradniki radzą — z mody trzeba korzystać rozsądnie i z umiarem.
Nierespektowanie tej zasady daje właśnie pretekst do złośliwości. Bo sam zamiar nie jest przecież zły. Czemu akurat na Damie kameliowej nie spróbować eksperymentu wrzucenia do jednego tygla szczypty Witkacego, odrobiny Ionesco, do smaku Artaud i kilku innych większych lub mniejszych koncepcji, pomysłów teatralnych i filmowych. Z lego cocktailu na ostatniej premierze w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym „wytrąciło się” sporo nieporozumień i kilka bardzo dobrych scen. Nieporozumieniem bowiem są na pewno te momenty, gdy Armand — w zamiarze młodzieńczy czy dziecinny — robi się po prostu „durnowaty”. Gdy z przejęcia — miast niebaczny na drobiazgi — jest po prostu niechlujny, czego już żadnej reżyserskiej koncepcji widz darować nie lubi.
Andrzej Blumenfed jest młodym, niedoświadczonym aktorem Nie jest to zarzut kierowany do niego. Po prostu nie bardzo można w spektaklu zauważyć tzw. pomocną dłoń reżysera, który powinien podpowiadać tę czy inną technikę, takie czy inne wyjście z sytuacji, z technicznego impasu. Blednij Armand — chociaż A. Blumenfeld robi wiele, by zgodnie ze scenariuszem poprowadzić cały spektakl — zbyt często pobudza do infantylnego chichotu. A przecież — mam nadzieję — nie o to reżyserowi chodziło.
W ogóle aktorzy zrobili wiele. Większości z nich udało się ustrzec potknięć o tradycyjne interpretacje postaci, tych czytanych czy tych widzianych w filmie. Świetnie się to udaje, poza prologiem, Mieczysławowi Błochowiakowi (Gaston); bardzo dobre są w groteskowych scenach półświatka Małgorzata Jakubiec (Prudencja) i Urszula Jursa (Olimpia); również za groteskową postać Hrabiego (Cezary Sokołowski) należą się brawa. W tych wszystkich wyszczególnionych wyżej sukcesach dużą zasługę trzeba na pewno przypisać reżyserowi ruchu Waldemarowi Fogielowi.
Nie radzą sobie tylko główni bohaterowie — Małgorzata (Małgorzata Szudarska) i Armand (Andrzej Blumenfeld), bo też trzeba nie lada aktorów, by bez pomocy reżysera wyjść zwycięsko z próby znalezienia się w tej pogmatwanej koncepcji. Nie ma bowiem w koszalińskiej Damie kameliowej koncepcyjnej spójności. Farsa i melodramat, groteska i sentymentalizm — zbyt często napotykamy, brak logicznych przesłanek zastosowania tej czy innej konwencji, tego czy innego pomysłu. To wszystko świadczy o niedojrzałości teatralnej reżysera, który ma doskonalą pamięć, dar znajdywania skrótu, symbolu i duże ambicje, ale jeszcze nie bardzo potrafi przewidzieć, jaką jeno prepozycie stworzą całość.
Niezależnie od recenzenckich uwag na Damę kameliową gdzie się zapewne chodzić, Widzom warto więc polecić zwrócenie uwagi na scenografie, opartą na kilku dobrych pomysłach, czytelna, wykorzystującą z rozmysłem barwny kostium i symbolikę kolorów.