Chciałabym zagrać Szymborską
Jak słyszę patos polityków, to myślę, że to albo fanatyzm, albo infantylna pretensjonalność. Pierwsze jest niebezpieczne, drugie — śmieszne.
Z Izabelą Dąbrowską, panią Basią z Ucha Prezesa rozmawia Agnieszka Kublik
Agnieszka Kublik: Co się je podczas prawosławnej wigilii?
Izabela Dąbrowska: To samo co podczas katolickiej. Zupa grzybowa, barszcz, karp w galarecie, śledzie, pierogi. Zamiast opłatka jest prosfora, po którą chodzi się do cerkwi. To bułeczka upieczona z mąki z dodatkiem wody. Dwa krążki, jeden o szerszej podstawie, drugi o węższej, z krzyżem. Twarde, do krojenia, nie do łamania. Nią się dzielimy. Do tego sianko pod obrusem i kutia — pszenica, mak, miód, bakalie. Kiedyś był zwyczaj, że gospodarz brał łyżkę kutii i rzucał nią o powałę. Jeśli się przykleiła, znaczyło, że będzie dobry, urodzajny rok.
Cieszę się, że cała rodzina zbiera się w Kołodnie, w domu po moich dziadkach, w którym teraz mieszka moja cioteczna siostra Ewa z rodziną.
Pani umie te potrawy przygotować?
Nie wszystkie. Kutię robię. Znajomi bardzo lubią.
Gotowała pani z babcią?
Babcia rządziła w kuchni, podpatrywałam ją. Mama też świetnie gotuje. Z naszych podlaskich specjałów umiem zrobić babkę ziemniaczaną.
Z boczkiem?
Dla znajomych wegetarian tylko z grzybami. Ale taka tradycyjna to oczywiście z boczkiem, kiełbasą, cebulą. Tłusta, ciężka. Można zjeść tylko kawałek, raz na jakiś czas.
U dziadków na wsi na śniadanie nikt nie jadł jogurciku, tylko od razu obiad. Kapusta, ziemniaki, mięso — i to dość tłuste, bo trzeba było mieć energię na cały dzień pracy w polu.
Z Kołodna daleko do Supraśla?
Przez las szutrową drogą z 8 kilometrów będzie.
A do Białegostoku?
Trochę więcej, dwadzieścia parę. Kiedyś droga była z granitowej kostki. Układał ją mój dziadek Włodzimierz. Rocznik ’20. Mieszkał w Kołodnie. Teraz droga jest już asfaltowa.
Dziadkowie spotkali się podczas wojny w Niemczech na robotach. Babcia Walentyna była Ukrainką, pochodziła z okolic Równego, wieś Sieniutki, chmielnickaja oblast’. Pracowali niedaleko Hanoweru w sąsiednich majątkach. Dziadek opowiadał, że jak pierwszy raz zobaczył babcię, to siedziała na łóżku i machała bosymi stopami. Miała 17 lat. I wtedy sobie pomyślał: — To będzie moja żona. I tak się stało. Pobrali się, a po wojnie babcia z dziewięciomiesięczną córką, moją mamą, pojechała do Kołodna. Dziadek przyjechał kilka miesięcy później, bo go wywieźli do obozu przejściowego w głąb Rosji. Wrócił przez zrujnowaną Warszawę.
Z dziadkami w Kołodnie spędziła pani pierwsze trzy lata życia.
Gdy się urodziłam, do wsi właśnie podciągnięto prąd. My mieszkaliśmy w drewnianym domu z 1900 roku. Już go nie ma, został rozebrany. Piece kaflowe były w każdym pokoju. W kuchni — piec i przypiecek, na którym się siadywało zimą.
Na wsi pytało się wtedy dzieci: „a czyja ty jesteś?”. Ja zawsze mówiłam, że babci Wali. Rodzice przyjeżdżali „emzetką” co tydzień, w sobotę, na niedzielę w odwiedziny do mnie z Białegostoku. Tam pracowali i mieszkali.
W Kołodnie mieliśmy kury i kaczki, indyki, krowy, świnie, owce. Był też koń. Wielkie gospodarstwo, kilkanaście hektarów pól, łąk i lasu. Dziadek był pionierem modernizacji we wsi. U Bursów było pierwsze radio, telewizor i traktor. Chciał wprowadzić nowoczesność podobną do tej, którą pamiętał z Niemiec.
Babcia pięknie śpiewała, wyszywała. Nawet reżyserowała. W latach 50. wystawiła z mieszkańcami wsi jakieś sceny z Rewizora Gogola. I jeszcze w tym zagrała. Gdyby nie wojna, pewnie zostałaby — jak chciała — lekarzem. Była inteligentna i ambitna. Trzymała w garści dom, była motorem napędowym rodziny. I miała w sobie jakiś rodzaj dumy, która nie pozwalała jej okazywać słabości.
Co ma pani po babci?
Opowiem pani historię.
W latach 90. zapisałam się na warsztaty tzw. białego głosu, śpiewokrzyku. To specyficzny sposób wydobywania głosu z przepony. Tak śpiewają ludzie na wsiach. Tego uczy fundacja Muzyka Kresów w Lublinie założona przez Janka Bernada.
Podzielono nas na grupy. Ja trafiłam do ukraińskiej. Prowadził ją zespół Drevo. To muzycy, muzykolodzy i etnografowie, którzy jeżdżą po wsiach, zbierają pieśni, opracowują na głosy i śpiewają je.
Ale jak śpiewają! Ciarki chodzą po krzyżu. To jest coś, co dotyka wszystkiego — skóry, wyobraźni… Niebywałe przeżycie.
Nie było łatwo nauczyć się tego śpiewokrzyku, ponieważ trzeba się absolutnie uwolnić, nie bać się, że to brzydkie. Uczono nas, że musimy stać mocno na nogach, że nie śpiewają kobiety, tylko baby, że głos musi się wydobywać z silnego ciała, że się trzeba uwolnić od wstydu, że się — za przeproszeniem — drze ryja.
Cywilizacja nas wpycha w poczucie wstydu, że to nie śpiew, tylko jakieś dzikie wrzaski. I rzeczywiście, kiedy w stresie się zaciska gardło, to łatwo można je sobie zedrzeć. Początki były straszne: zaniemówiłam, nie umiałam sobie poradzić z oddechem, z puszczeniem głosu. Ale się nauczyłam. W Naszej klasie Tadeusza Słobodzianka śpiewam białym głosem pieśń weselną dla Marianki i Władka.
I gdy pewnej jesieni pojechałam do babci, by pomagać w wykopkach, zaśpiewałam tak w polu. Babcia szła przede mną, widziałam, jak prostują się jej plecy, odwraca się, patrzy na mnie i mówi: — Tak u nas śpiewali.
Ja dumna. A babcia: — Uważaj, żeby zwierzyny nie wypłoszyć z lasu.
Takie miała ironiczne poczucie humoru. Ale myślę, że podobało jej się, jak zaśpiewałam.
Ale wie pani, z tymi recenzjami rodziny jest trudno. Pamiętam, jak przyjechałam do Kołodna, po tym jak zagrałam w spektaklu Teatru Telewizji Car Mikołaj, i w domu dziadków cisza. Nic. Żadnego komentarza.
No to nie wytrzymałam i pytam: — Ale jak, oglądaliście?
Babcia mówi: — Widzieliśmy.
— No i co? — dopytuję.
A babcia, że majtek to wtedy nie nosili.
Majtek?
— W jednej ze scen, w której kłóciłam się nad brzegiem rzeki z Mariuszem Saniternikiem, wpadłam do wody. Nie było to planowane. Wszyscy zamarli, ja z mikroportem, dźwiękowiec w krzakach przerażony. Darłam się strasznie. Mariusz zaczął wypychać mnie na brzeg i zadarł mi spódnicę. Ale krzyczałam tak znakomicie, że ujęcie weszło do spektaklu. A babci majtki wpadły w oko.
Babcia zresztą pewnie by wolała, żebym nie grała ludzi ze wsi, tylko takich klasę wyżej.
I nie chwaliła?
Jeżeli w ogóle, to oszczędnie. Nie była skora do zachwytów. Cała rodzina taka, mówią „dobrze, dobrze”, ale bez zachwytów. Zimny chów. Może i dobrze, nie grozi mi pławienie się w samouwielbieniu.
Jak trafiła pani na wydział lalkarstwa?
Miałam polonistkę w liceum, która wysłała mnie na konkurs recytatorski. Tam zauważył mnie aktor Jerzy Siech, zaproponował przyjście do swojego zespołu. I tak się zaczęło. Większość kolegów zdawała na Wydział Lalkarstwa w Białymstoku. Pomyślałam, że i ja spróbuję. No i dostałam się, choć ledwo, ledwo.
Po pierwszym roku spróbowałam do Krakowa na wydział aktorski. Nie zdałam. Nie to nie — grzecznie dokończyłam lalki. I nie żałuję. Zwłaszcza że dzisiejszy teatr lalkowy to nie skansen prostych form kukiełkowych dla dzieci. To forma coraz bardziej wyrafinowana, kierowana też do dorosłych odbiorców.
Więc skończyłam lalki i od razu potem poszłam do Teatru Lalka w Warszawie.
1989 rok to był pani debiut.
Może gdybym była po szkole dramatycznej, to szybciej trafiłabym do Teatru Dramatycznego? Ale wtedy nie doświadczyłabym Wierszalina. Byłoby inaczej. Na pewno byłabym innym człowiekiem, inną aktorką, gdybym nie trafiła na tandem Słobodzianek — Tomaszuk.
I ta znacząca rola Ziarenka w Turlajgroszku Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka w gdańskim Teatrze Lalki i Aktora „Miniatura”…
Od tego się zaczęło. Słobodzianek wychował mnie teatralnie. Nauczył, że człowiek jest paradoksem. Ze w naszej naturze bardzo blisko siebie są śmiech i płacz. Że jak chcę powiedzieć coś na serio, to muszę się zaśmiać. To lekcja Tadeusza, jego poczucie ironii i dystans. Tak grałam w jego sztukach.
Dlatego mam alergię na patos. Jak słyszę patetyczne wypowiedzi polityków, to myślę, że to albo fanatyzm, albo infantylna pretensjonalność. Pierwsze jest niebezpieczne, drugie — śmieszne.
Jedno i drugie szybko wyczuwam i trzymam się z daleka.
A wie pani, że w Kowalu Malambo zagrałam suczkę Fifi, która tylko szczekała? Dostałam za nią nagrodę. To dzięki reżyserowi Ondrejowi Spišákowi, który po Tadeuszu jest drugim ważnym dla mnie człowiekiem w teatrze. Zawsze będę dziękować losowi, że skrzyżował nasze ścieżki.
Ondrej dąje dużo wolności, bo uważa, że aktor zniewolony nic nie osiągnie. Jest bardzo cierpliwy. I ma bliskie mi poczucie humoru. Jeżeli się można z tych samych rzeczy śmiać, to wiadomo, że ludzie się porozumieją.
Coś podobnego łączy mnie z Krystyną Jandą. Jestem jej bardzo wdzięczna, że zaprosiła mnie do swojego teatru.
Kocha pani teatr.
Tam jest istota aktorstwa. Miejsce poszukiwań, poszerzania wyobraźni, rzeźbienia w postaci, w tekście, jego przesłaniu i języku.
Czasami wieczorem rozmawiam z mamą i ona mówi: š Boże, ja już idę spać, a ty idziesz do pracy, jak ty się mordujesz. Odpowiadam: š Mamo, zlituj się, ja to kocham. Na co ona: š Przecież wiem, tak tylko mówię…
Rodzina przyjeżdża na premiery?
Ostatnio zmobilizowała się silna grupa pod wezwaniem. Przyjechali z Białegostoku na Historię Jakuba do Teatru Dramatycznego, którą gramy na Scenie na Woli.
Pani Basia z Ucha Prezesa podniosła moje notowania.
Jakie historie w teatrze lubi pani opowiadać najbardziej?
Lubię bawić ludzi, puszczać oko do widowni, a przy okazji przemycać coś serio.
Ma pani Kabaret na Koniec Świata.
O tak, w naszej ukochanej piwniczce na warszawskim Mokotowie, przy Olesińskiej 21. Jesteśmy blisko widzów. Bawimy ludzi już od kilku ładnych lat.
Ale moje najważniejsze doświadczenie teatralne to Żocha z Naszej klasy. Trzeźwe, bardzo racjonalne i takie bez czułostkowości, z dosadnym poczuciem humoru podchodzenie do życia, które pozwoliło jej przetrwać.
Jak pyta się aktora, kogo chciałby zagrać, to ja takiego Hamleta w kieszeni nie mam.
Chociaż nie. Jest ktoś, kogo bym chciała zagrać w filmie. Szymborską.
Znajomi się śmieją, że nawet jest jakieś podobieństwo fizyczne. Ale mnie strasznie ujmuje jej osobność.
Przeczytałam jej listy, przeczytałam książkę Michała Rusinka, obejrzałam film Katarzyny Kolendy-Zaleskiej…
Ona miała to, co mnie w ludziach ujmuje najbardziej: absolutne poczucie humoru. Te legendy o tym, jak przyjmowała noblistów — i nie tylko — tacą, na której były porozkładane zupki błyskawiczne! Każdy mógł sobie wybrać, czyje rosół, czy pomidorową, bo ona nie umiała gotować.
Michał Rusinek przemyca informację, że miała swoją ciemną stronę, a myją znamy tylko z tego, co sama chciala pokazać. A chciała niewiele.
Nie wiem, jak pracowała, bo też to bardzo chroniła. Opowiadała, że siadała w ciemności z podkulonymi nogami w fotelu i obrazy do niej przychodziły. Była rodzajem samotnika, ale miała ścisły krąg przyjaciół.
Czytam teraz cykl jej felietonów, recenzji. Potrafiła być złośliwa, to nie była taka ciepła babcia.
I jeszcze listy, które wysyłali do siebie z Kornelem Filipowiczem. Czułe, mądre, wzruszające i morderczo śmieszne. No i tragedia sztokholmska, jak ona o niej mówiła, jej nie zmieniła.
Koledzy mówią: — Musisz zawalczyć o Szymborską. Ale jak? Mam dzwonić do scenarzystów, żeby napisali dla mnie scenariusz filmu? Asertywność życiowa nie jest moją cechą charakteru. Asertywna to ja jestem na scenie.
Na razie cieszę się z tego, co mi los przynosi. Zagrałam kelnerkę w Idzie. A Ida dostała przecież Oscara!
Celebryckie „żyćko-byćko” pani nie wchłonęło?
Nie pasuję tam. Trzeba mieć strasznie grubą skórę i odporność na hejt. Robię swoje na swoich warunkach, pokazuję tyle, ile chcę.
Zagrałaby pani w reklamie?
Był taki cykl reklam robiony przez kabaret Mumio. Coś takiego? Proszę bardzo. Bo tam były scenariusz, historia i zadanie aktorskie.
Czy Basia już pani ciąży?
Nie. Nie cały naród ogląda Ucho Prezesa. Jestem przez to bardziej popularna, ale bez przesady. Choć czasami ludzie zwracają się do mnie „pani Basiu”, uśmiechają się…
Podobno przed Uchem Prezesa nie zdawała sobie pani sprawy z istnienia prawdziwej pani Basi?
Tak, dopiero po emisji pierwszych odcinków dotarło do mnie, że ona naprawdę istnieje. Po prostu wyobraziłam sobie taką sekretarkę, wierną towarzyszkę Prezesa.
To nie parodia?
Nikogo nie obrażamy, ośmieszamy tylko pewne konwencje. Władza zawsze powinna się lic2yć z tym, że będzie parodiowana, bo Ucho Prezesa to niejest galeria sobowtórów, to nasze wyobrażenia na temat polityków.
Ale przede wszystkim jestem aktorką teatralną. Gram w sześciu tytułach: w Teatrze Dramatycznym, w Och-Teatrze i Teatrze WAR- Sawy. Do tego ostatniego zaprosił mnie Adam Sajnuk. Reżyser, z którym łączy mnie… podobne poczucie humoru oczywiście.
Dużo pani gra.
Dużo, ale dobrze jest dużo grać. Oczywiście nie za dużo, bo wtedy się człowiek wyjaławia, nie ma momentu na reset.
Częste granie sprzyja temu, że aktor jest wygimnastykowany. Aktorstwo też trzeba gimnastykować, być cały czas w kontakcie z widzem. To jest potrzebne, tego się nie uzyska, grając raz najakiś czas, bo wtedy górę biorą stres i nerwy. Zostaje tylko dbanie o ten tak zwany szkielet techniczny, jak ja to mówię, czyli o wiedzę na temat tego, z której strony stanąć i wypowiedzieć wszystkie słowa. Bez teatru byłoby mi trudno.
Scena wyzwala we mnie… No właśnie, co? Chyba wszystko co ważne, na czym mi zależy. Może pozwala mi być tym, kim chciałabym być tak naprawdę?
Uchem Prezesa weszła pani w politykę.
Czasem mam propozycje, żebym to czy tamto skomentowała jako pani Basia. Odmawiam oczywiście i zapraszam do teatru.
*
Izabela Dąbrowska — ur. w 1966 r., aktorka teatralna, związana m.in. z Teatrem Montownia, filmowa i dubbingowa, artystka kabaretowa. Grala m.in. w Naszej klasie Słobodzianka i Wyzwoleniu S. Wyspiańskiego, na dużym ekranie oglądaliśmy ją m.in. we Wszystko będzie dobrze, Galeriankach, Milczenie jest złotem. Ma na koncie wiele ról serialowych — w Bożej podszewce, Glinie, Na Wspólnej, Na dobre i na złe, Blondynce. W serialu Ucho Prezesa wciela się w panią Basię, sekretarkę i najbardziej zaufaną osobę Prezesa