Z czym do gości?
Najpierw pani Dzidzia patrzyła na mnie z przerażeniem. Stół, biurko, krzesła, a także część podłogi zawalone papierami. Pani Dzidzia zmagała się z programami, biletami, zaproszeniami. Pani Dzidzia miała w oczach lęk: Czy podołam temu wszystkiemu, co mnie czeka? Tylu gości, taki rozmach, a ja sama w sekretariacie. Przerażenie pani Dzidzi trwało krótko, zaraz skupiła się, wysłało ku mnie promienny uśmiech połączony z gestem ręki zapraszającym do spoczynku. Oto znalazłem się w biurze VI Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych, w gmachu teatru, w centrum informacji i wszelkich usług kulturalnych. Pani Dzidzia obdarowała mnie ciemnoniebieską teczką, 12 informatorami, sporą kolekcją zdjęć artystów scen polskich, dwiema widokówkami, jednym długopisem i wcale ładnym notatnikiem. I życząc powodzenia odesłała do hotelu „Europejskiego”, gdzie przez blisko tydzień dzielnie walczyłem z jakimiś pajęczakami, karaluchami i pokracznymi stworzeniami, które uporczywie asystowały mi w dzień i w nocy. Przyznaję: na polu walki zostało kilkanaście ofiar, za co hotel „Europejski”, mam nadzieję, nie ukarze mnie żadną grzywną.
Zanim zabrałem się do czytania zadanej mi lektury, udałem się na długi spacer po mieście. Pogoda wyśmienita. Główna ulica Jeleniej Góry zalana słońcem, po brzegi wypełniona ludźmi. Nigdy tam nie widziałem takiego ruchu. Gdyby ktoś nie wiedział, że powiat przemienił się w województwo, domyśliłby się tego.
Miasto wydało mi się bardzo odmłodzone, ruchliwe, żywe. Wszędzie napisy: wojewódzki, wojewódzko itd, itp. Tablice ogłoszeniowe wypełnione informacjami. Zewsząd krzyczą plakaty, że zaczął się „Wrzesień Jeleniogórski”. Pełno tu reklamy, zachęty, zaproszeń. Rzecz zrobiona z rozmachem. Przed klubem „Kwadrat” wystawa prac plastycznych amatorów, panie w ludowych strojach proponują swoje wyroby, szachiści są pochłonięci grą, młodzieżowy zespół muzyczny produkuje „muzykę ekstazy”, głośno i wesoło. W afiszach czytam, że kelnerzy stoją do biegów, że rozegra się wałka „wrotkarzy”; wyścigi, pokazy, kiermasze, sesje, przeglądy. Stoiska z książkami są oblegane. Redaktor Jerzy Hankiewicz ustawia modelkę do zdjęcia, redaktorzy telewizji wrocławskiej kręcą scenki obyczajowo-społeczne, w Rynku przegląd prac rzeźbiarzy. Tutaj turniej disco-hobby, tam zapowiedź festynu „Gazety Robotniczej”. Któregoś dnia spotykam w restauracji redaktora Janusza Przybyłowicza, który surowym, acz grzecznym tonem domaga się miejsca przy stoliku dla ekipy swojej gazety. Stanowi on przednią straż zespołu redakcyjnego. Zapowiedź, że zjedzie sam Ryszard Szurkowski, robi swoje. Gdy wtajemniczam w to kilku jeleniogórzan, widzę, jak patrzą na redaktora Przybyłowicza z dużym uznaniem. Witryny sklepów zgłaszają swój udział w jakimś konkursie. Jelenia Góra wyraźnie przeżywa swoją młodość.
14 września zaczyna się w Teatrze im. C. K. Norwida przegląd scen studyjnych z wielu miast Polski. Okoliczność niezwyczajna. Teatr jeleniogórski obchodzi jubileusz trzydziestolecia pracy. Specjalne wydawnictwo dokładnie, rok po roku, informuje, co się zdarzyło w tym czasie. Ale czym jest taka informacja wobec tego, co usłyszałem z ust Aliny Obidniak, dyrektorki teatru!
Tego wieczora Alina Obidniak wystąpiła przed publicznością, w długiej, gustownie uszytej sukni, jakby bardziej wyniosła niż zwykle, ale i jakby wyciszona. I opowiedziała o dziejach sceny, zespołu, o aktorach, reżyserach, grupach technicznych. Wypowiedzi tej słuchało się jak pysznego recitalu. Przypomniało, że na scenie jeleniogórskiej gościli Hanuszkiewicz i Dejmek, że przewinęły się setki artystów, że zapisali się w pamięci Andrzej Stopka, Stanisław Zaczyk, Barbara Hesse-Bukowska, że nadal triumfy odnosi znakomita aktorka Zuzanna Łozińska, że przewinęły się tu największe sławy polskiego teatru, że itd, itp. Teatr miał lata wzlotów i lata upadków, był nawet bliski rozwiązania. I oto znów stał się głośny. Z okazji jubileuszu artyści i dyrekcja zebrali wiele gratulacji, a także nagród, odznaczeń i wyróżnień.
I po tak uroczystym otwarciu Spotkań rozpoczął się pierwszy spektakl, w którym zagrali dwaj gwiazdorzy z Warszawy, Adam Hanuszkiewicz i Daniel Olbrychski. Wieść o ich przybyciu dawno zelektryzowała nie tylko jeleniogórzan. Na przedstawienie przyjechali miłośnicy teatru z Legnicy i Wałbrzycha, z Wrocławia i Warszawy, a także z innych miast. I słusznie, że przyjechali. Beniowski Juliusza Słowackiego w reżyserii Adama Hanuszkiewicza zrobił dobre wrażenie. Nie stoi się wprawdzie rewelacją, ale błysnął kilkoma scenami dużej klasy. Ironiczny nawias, dystans, pierwiastki pastiszowe odsłoniły nową twarz poematu. A przecież trudno było sobie nawet wyobrazić, że z tego dość powikłanego utworu, pełnego „ciemnej” tkanki myślowej, kompozycyjnie zagmatwanego, rojącego się od dygresji, można zrobić spektakl klarowny i czysty estetycznie. Hanuszkiewicz dokonał małego cudu.
Okazało się, że szkoła nie zabiła całkowicie wrażliwości, wprawdzie zniechęciło wielu do czytania Słowackiego, ale nie zmniejszyła chłonności umysłu przy oglądaniu Beniowskiego w reżyserii Hanuszkiewicza. Hanuszkiewicz świetnie operuje drwiną, żartem, śmiechem, jakby miał szczególnie czułe ucho na to wszystko, co wymaga dystansu, sceptycyzmu, twórczej nieufności. Jego Beniowski zjednoczył ogień z wodą, śmiech z zadumą, patos z parodią. Scenom „lekkim” towarzyszyły sceny „ciężkie”. Zmienne tempo, niepokojące pulsowanie myśli, szybki ruch idei mierzyły się z głębią dramatyczną, z tragiczną zadumą, śmiech nieraz był bliski płaczu. Jedną z najzabawniejszych scen była scena walki z Tatarami, przewrotna i piękna, pełna dynamizmu i zwiewności. Odczytany na nowo Beniowski, w szatach teatralnych, stał się udaną zabawą, ale także stał się mądrą lekcją myślenia artystycznego. Miało się wrażenie, jakby Słowacki uśmiechał się z innej epoki i kiwał ze zrozumieniem i z uznaniem głową, że potomni wykryli jego sekretne myśli i nie dali się wywieść w pole.s. Nie będę tego powtarzał. Sporo pieprzyku tej realizacji dodawały sceny nagości, ale nie przywiązywałbym do nich wielkiej wagi, a nawet wydaje mi się, że były nieco naciągnięte, nieco na siłę wkomponowane w zgrabną konstrukcję inscenizacyjną. I nie one stanowiły o sile przedstawienia.
Teatr Ochoty z Warszawy przywiózł sztukę E. Roblesa pt. Montserrat, mówiącą o historii walk wolnościowych w Wenezueli. Problemy moralne przeplatają się w dramacie z problemami społecznymi i politycznymi. No, cóż. Zespół aktorsko nie zawiódł, ale też nie zaskoczył jakąś nową formą, jakąś świeżą myślą inscenizacyjną. Halina Machulska nie znalazła dla przedstawienia takich środków, które by urzekały. Zaproponowała spektakl dość konwencjonalny, choć ciekawy w planie etycznym, artystycznie nie odbiegający od tzw. normalnej produkcji. Nowością Teatru Ochota jest to, że spektakle traktuje jako pretekst do rozmów o sztuce, o estetyce. Egzystuje w Warszawie trochę na peryferiach oficjalnego życia artystycznego, zespół pracuje społecznie, bez własnej sceny, ale za to z dużą energią i poświęceniem. Dyskusja o przedstawieniu w Jeleniej Górze nie obfitowała w sytuacje spontaniczne, była raczej grzeczna i sondażowa. Pytania zadawał Henryk Gala, rację teatrowi przyznawał Krzysztof Kucharski, a Tadeusz Lutogniewski półgłosem oznajmiał, że podoba mu się idea skromnych i ciągle tych samych kostiumów. które przywdziewają aktorzy zmieniając tylko pewne akcenty zależne od rodzaju granej sztuki.
O burzliwym życiu i żałosnej śmierci króla Anglii i tragicznym upadku dumnego Mortimero mówiła sztuka Christophera Marlowe’a Edward II. Dramat reżyserował Ryszard Żuromski, dyrektor teatru z Zielonej Góry. Było sporo wydziwiania, dużo zabiegów inscenizacyjnych, które trafiały w próżnię. Żuromski przeinscenizował rzecz, wprowadził za wiele sztuczności, za wiele efektów może i niebanalnych, ale i mało funkcjonalnych. Skutecznie wybronił się w przedstawieniu Bogusław Kierc, dbający o szczegóły sztuki aktorskiej, bardzo precyzyjny, ciągle zaskakujący pomysłami, celebrujący sceny, ale z umiarem, z dużą kulturą. A dramat, jak to dramat o pederaście, nieco ekscytował, nie tak jednak, żeby się podobał, mimo że dał kitka okazji do podziwiania kunsztu aktorów. W ostateczności jednak zawiódł.
Przez godzinę wprowadził w nastrój wspomnień teatr z Płocka, wystawiając Modernizm, czyli coś, co idzie z modą, czyli „retro”. A więc i teatr poddaje się modzie. Bawić to się można było na tym. Można było pomedytować, posmucić się, pośmiać, na zmianę, słuchając tekstów Stanisława Brzozowskiego, Leopolda Staffa, Stanisława Przybyszewskiego, Stanisława Wyspiańskiego i innych modernistów. Miejscami zabawa była udana, to jakiś żart podobał się, to krotochwilna historyjka, ale za bardzo nie było się czym zachwycać. Tym bardziej że zawiodło aktorstwo. Sztukę reżyserował Henryk Izydor Rogacki, co niech mu będzie odpuszczone.
Kram z piosenkami w wydaniu niemal całej młodszej generacji aktorów jeleniogórskich i w reżyserii Aliny Obidniak przyjąłem z mieszanymi uczuciami, raz mi się podobał, raz nie. To tempo było dziwnie nieskładne, to nogi zawodziły, to głos umykał. Ale znowu: wdzięk pań, młodość i żywiołowość, temperatura tańca i pasja zjednywały sympatię. Może to trema, może inne siły spowodowały, że nie czuło się, nie widziało się wielkiej werwy, uniesienia, zachwycenia, ale sprawiedliwość trzeba oddać grupie, patrzyłem i słuchałem z ciekawością, widowisko było barwne i nawet wzruszające.
O śmiechu mówiła i śpiewała Marta Stebnicka z Krakowa. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te manieryczne ruchy aktorki, to balansowanie między sztuczną śmiesznością a powagą. Monodram dał dużo radości, był chwilami świetny, nie pozbawiony inteligencji, dowcipu, zabawy, żartu i melancholii, dzieląc sprawiedliwie śmiech i zadumę. Ale co z tego, czuło się smok estrady, a nie teatru. Tyle.
Nie udało mi się obejrzeć teatru wałbrzyskiego. Słyszałem opinie, że Parady Potockiego miały niepowtarzalny klimat i smakowite kęsy. Działy się w scenerii zgoła romantycznej, ale o szczegółach napiszę innym razem. Nie mam też skrystalizowanego zdania o sztuce Zbigniewa Herberta pt. Lalek. Gościnnie wystąpił również w Jeleniej Górze Henryk Tomaszewski, przywożąc Odejście Fausta i Menażerię cesarzowej Filissy, wzbudzając zrozumiały entuzjazm.
Miały Spotkania i swój nurt dyskusyjny. Redaktor Roman Szydłowski przekonywał zebranych, że Beckett już się nie liczy, a liczy się teatr konkretu, co było dość trudne do zrozumienia. Redaktor Szydłowski zachęcał do pisania sztuk, których akcja dzieje się w konkretnym miejscu i w konkretnej scenerii, a nie gdzieś w próżni społecznej, w co zdawał się wątpić dr Janusz Degler, ale zdawał się wątpić umiarkowanie Witold Filier mówił o teatrze i o widzu, a dr Stanisław Marczak-Oborski o wczorajszych poprzednikach dzisiejszej awangardy. Mówił frapująco, inni też mówili ciekawie. No koniec powiem, że był także pieczony baron i było życie towarzyskie. Ale ton wszystkiemu nadawały Spotkania. A więc z czym do gości? Myślę, że Jelenia Góra nadal będzie wychodziła do gości z dobrym teatrem, z ważkimi inicjatywami, z mądrą i piękną sztuką.