Odkręcić Niagarę
Tak się estetyczne sprawy poukładały, że po wyreżyserowanej przez Jana Klatę Orestei Ajschylosa byle co jest w teatrze ulgą. Tego się boję. Lękam się, że gdy bezpośrednio po premierze Klaty w Narodowym Starym idę w Krakowie na inny seans — rzecz zachwycić mnie może nie ze względu na swe samodzielne walory, lecz dlatego, że nie wymęczył jej Jan Wieczny Kontestator Wszystkiego. Lękam się, że tak było z Arabską nocą Rolanda Schimmelphenniga.
Rzeczoną Oresteję widziałem we wtorek, Arabską noc zaś, na Scenie pod Ratuszem wyreżyserowaną przez Tomaša Svobodę — już w piątek. Ledwie dwa dni różnicy, a dwa dni po Klacie — to nic. Człowiek wciąż jest nerwowy jak jasny gwint. Dzień, dwa dni po Klacie człowiek idzie przez świat i z siną duszą na ramieniu rewolucyjności wypatruje, słowo daję, gdzie popadnie.
Jaka pewność, że baba w kiosku nie okaże się Wolnością z gołym cycem i lewicową chorągiewką w łapce wstępującą na barykadę gazet? Piwa po ludzku wypić nie można, bo piana gotowa ułożyć się w irokeza Ludowego Trybuna, który z kufla wychynie i zażąda od ciebie troski o los poniżanych w liberalizmie. Strach iść, lęk siedzieć, bojaźń oddychać, bo chodnik gotów wołać o humanitarną pogardę dla bezdusznych mediów, zydel upomni się o głos w sprawie upadku uczucia w dobie Internetu, powietrze zaś wyssie z płuc twych skowyt protestu w palącej kwestii wojny w Iraku. W epoce twórczości Klaty twe przejście przez ulicę ma rację bytu, o ile stopy twoje wyraźnie wyczłapią na zebrze takt gorzkiego songu o niesprawiedliwej i bolesnej doli Przesiedlonych, Wysiedlonych oraz Wywiezionych. Amen.
Krótko mówiąc, po Orestei Klaty byłem niczym ów kmiot żałosny, bohater Monizy Clavier Sławomira Mrożka, który to kmiot mordę publicznie rozwiera i na swe gruntownie przez próchnicę zżarte jedynki wskazując, ryczy: za wolność, panie, za wolność wybili… Nie powiem — gdy w piątek na widowni Sceny pod Ratuszem zasiadłem, z punktu ryj rozwarłem i paluchem ubytki wskazywać zacząłem, bo jakby się kto pytał, co ja tu robię — patriotyzmem i humanitaryzmem pragnąłem się wykazać. W końcu nigdzie nie było powiedziane, że Svoboda to nie Klata albo że nie jest „klatyzmem” zarażony. Ba, w kulminacyjnym punkcie pragnąłem koszulę na piersi potargać i pieśń o wyklętym ludu ziemi piejąc — na progu wyjścia z widowni w rejtanowskim stylu paść chciałem na pohybel wszelkim bolączkom nadwiślańskiego kapitalizmu. Na próżno.
Nie było potrzeby aż tak piramidalnie się kompromitować, gdyż reżyser Svoboda to artysta duchowo zrównoważony. Zresztą — dramaturg Schimmelphennig też. A opowieść jest prosta niczym kran. Oto na którymś tam, bodaj na siódmym piętrze przeciętnego bloku w Niemczech pęka rura. Nagły brak wody. Wszystkie krany milczą. Klops z kawą i herbatą, klops z dolnopłukami, klops z zupą, klops z higieną, klops z kwiatkami, klops ze wszystkim. Schną wargi. Pot parzy skóry. To, co jest do wypicia, pokrywa podłogi. Woda zalała siódme piętro… A może nie? Może to już są rojenia tych, co tu tkwią i wyjść nie mogą? Kto wie, może mogą, lecz nie chcą?
Hans Andrzeja Franczyka, Fatima Marty Bizoń, Franziska Dominiki Markuszewskiej, Kalil Marcina Kalisza i Peter Andrzeja Roga. Oni, rezydenci siódmego piętra, taplają się w wodzie pokrywającej podłogi, która w istocie jest wodą ich wyobraźni. Opowiadają sobie niestworzone historie. Może z pragnienia zwyczajnego, a może z pragnienia bycia choć przez chwilę po tamtej, odwrotnej, baśniowej stronie świata, na poetycznej podszewce swych racjonalnych dni i nocy — roją najprzeróżniejsze cuda fabularne, w słowach ucieleśniają swe marzenia. Gadają. Niczym Szeherezada, która w Baśniach z tysiąca i jednej nocy gada bez końca, bo wie, że koniec opowieści będzie końcem jej życia.
Julio Cortazar, arcymistrz szukania w świecie i zapisywania tych tajemnych furtek, co wiodą na drugą stronę tępej racjonalności, o chwilach, gdy sekretne przejścia nam się udają, mawiał: to tak, jakbyś puszczając u siebie wodę do wanny — zarazem uruchamiał wodospad Niagara. Arabska noc Svobody nie jest niczym innym — niczym mniej, niczym więcej — niż radością tego zdania, jego dziwnością, jego baśniowością. Zabawą wędrowania od słowa do słowa.
W śnieżnobiałej, wybornej scenografii Jaroslava Bönischa pięciogłowa Szeherezada — Hans, Fatima, Franziska, Kalil i Peter — cudownie paple o miłości, zapętla frazy o tęsknotach najskrytszych, śpiewa, szepcze, mruczy, słowem — jest. Jest, bo mówi. Mówi nie po to, by karcić polityków, co są w naprawianiu hydrauliki oporni, nie po to, by dla biednych mieszkańców blokowisk wywalczyć zniżki na wodę, wreszcie nie po to, by wargą schnącą pod milczącym kranem wycisnąć z nas łzę pocieszenia dla dzieci mrących z pragnienia w Etiopii, Kongu oraz Somalii. Nie.
Przez godzinę i kilkanaście minut na Scenie pod Ratuszem pięciogłowa Szeherezada sprawdza, czy sztuka prawdziwa jest w istocie tak lotna jak gips publicystycznych agitek scenicznych Klaty, czy tak pozornie, fantastycznie zbędna jak arabskie rojenia nocne, które dyskretnie poszerzając świat o baśniową nieuchwytność — odwlekają wyrok. O noc. O opowieść. O zdanie. O słowo.