Artykuły

Dzikość serca

„Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reż. Benedicta Andrewsa z teatru Young Vic w Londynie, pokaz w ramach NT Live. Pisze Maciej Stroiński.

„Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reż. Benedicta Andrewsa z teatru Young Vic w Londynie, pokaz w ramach NT Live. Pisze Maciej Stroiński.

Motto: „Prior: Stella! Belize: Stella for star!” (Tony Kushner, Angels in America)


To jednak nieprawda, że teatr się dzieje tylko tu i teraz. Innymi słowy, Peter Brook się nie znał. Przedstawienie teatralne, na które poszedłem, odbyło się gdzieś i kiedyś, a premierę miało w dwa tysiące czternastym. Ani to na żywo, ani w żywym planie, jednakże w tej retransmisji czuło się więcej teatru niż na scenach u nas, które brzydzą się teatrem, a zwłaszcza dramatem.


Poszłyśmy z Maciejką. To może przedstawię: po cywilu Maciej, ciotka w starym stylu, postrestauratorka, siwobroda, przekochana, lubiąca się powygłupiać, pochichrać i pogiąć, nie wiedzieć czemu nielubiąca własnego imienia, posiadaczka pederastki, osoba po przejściach, obecnie w żałobie, z której wszystkie solidarnie próbujemy ją wyciągać, na przykład na miasto. Jak miałem jej nie wziąć do kina na Tramwaj? Przecież to jest właśnie o odżałowaniu straty i o nieodżałowaniu – nawet u Almodóvara. We Wszystko o mojej matce główna bohaterka traci syna po spektaklu, właśnie po Tramwaju zwanym pożądaniem; później dzięki temu dziełu przepracowuje swą rozpacz. Maciejka dostała bana na wzdychanie / narzekanie, więc wieczór wypadł uroczo, ubogacająco.


Gdy w Aniołach w Ameryce Belize nawiedza Priora w szpitalu, otwiera drzwi z kopa, po czym rzuca brokatem i cytatem z Tramwaju, por. motto powyżej. Tramwaj zwany pożądaniem, choć zwala wszystko na gejów, bo to właśnie z winy kochania inaczej Blanche staje się rzęchem ludzkim, a jej eksmąż trupem – więc pomimo wszystko Tramwaj jest osią kanonu gejowskiej literatury. Williams opiewał pedalstwo na smutno, odwrotność gejostwa, skoro gay znaczy wesołek.


Tramwaj stoi na Stanleyu. Denną Stellę przeżyjemy, ale tu nie można skusić w doborze obsady. Nic poniżej Brando. Jak myślicie, czemu Williams napisał Polaka, a nie, na ten przykład, Włocha lub Araba? Oni też bywają męscy. Potrzebował jednak – luja! Czyli kontrapunktu dla tych francuskich damulek o nazwisku jak ulica Stanisława Dubois. A jak wiemy od Michaśki: „Nie istnieje coś takiego jak zachodni luje. Ten gatunek pojawia się dopiero na wschód od Odry i ciągnie aż po krańce Rosji” (Lubiewo). Kowalski musi być lujem – byczkiem, chłopem, małpą ludzką. Nie zdziwi więc Państwa, że ja i Maciejka przyszłyśmy na Bena, bo z trejlera wynikało, że mocno się rozrósł, zmężniał oraz schłopiał od czasu występów w serialu Sześć stóp pod ziemią.


Ben Foster nie zawiódł. Blondyn w żonobijce, samiec przedrewolucyjny, groźny i prawdziwy, bez kija nie podchodź. Ktoś taki, gdy się ubierze w koszulę w różyczki, jeszcze zyskuje na męstwie, i tak właśnie było w spektaklu z Londynu. Kłaki na klacie, pot na podkoszulku, smar na buzi i mord w oczach. Zresztą – czy to wypowiesz słowami? Głos trochę z innej parafii, taki wysokawy, no ale nie szkodzi, miłość mu wszystko wybaczy. Sam z siebie nie zdjął koszulki, w każdym razie w pierwszym akcie. Troszeczkę minie, zanim się rozbierze, a i to tylko do rosołu. Dopiero gdy Mitch zdeponował go w łazience, bilety się nam zwróciły. Blanche nic nie rozumie: gada o poezji, w ogóle nie dostrzegając, że ma ją przed sobą w osobie Stanleya. Psychologia Kowalskiego nie jest zbytnio pogłębiona, bo to strong ’n silent type i trzeba mu to zostawić. Stanley jest mężczyzną, dla którego przemoc stanowi grę wstępną, jak też argument w rozmowie. I jak go nie kochać? Scena balkonowa polega w Tramwaju na tym, że Romeo się nawalił, zamalował żonę w papę, baby did a bad bad thing, lecz wkrótce się zmitygował, jeśli można tak powiedzieć, i w ramach przeprosin wydarł na całą dzielnicę: „STELLA! STELLA! STELLA!”. I wiecie, co ona na to? Też bym go nie wyrzuciła.


Sztuka dobra dla Temidy, jeden z jej tematów bowiem stanowi polakożerstwo. Scenografia à la Szczęśniak, z kibelkiem po boku.


Transmisje z Londynu mają tę wielką zaletę, że grają w nich autentyczne, nie lokalne gwiazdy. W dwa tysiące czternastym, czyli przed The Crown, Vanessa Kirby jeszcze nie była VANESSĄ KIRBY, ale wszystko jedno, bo już jest.


Gillian Anderson. Aktoressa wielu głosów. Szprecha po brytyjsku (o ile po brytyjsku można szprechać), po amerykańsku i po nowoorleańsku. Z The Crown znamy jej chrypienie. Jej Blanche mówi miksem głosów: Vivien Leigh z Tramwaju, Laurą Dern z Dzikości serca, Judy Garland z Czarnoksiężnika i Hattie McDaniel z Przeminęło z wiatrem. Podfruwajka i przekupa – dziewczynka i baba w jednym. Pod koniec wieczoru nabrałem obawy, że zedrze se gardło. W ramach BHP wyciąłbym jej parę kwestii, jednak Zachód to nie Polska, tam nie rządzą dramaturdzy, tam się nie tnie tekstów. Ale serio, tak charczała, że literki subtitlesów prawie dostały kursywy.


Zwykle nie mam cierpliwości do broadwayowo-westendowego zagrywańska, jednakże przez ekran, chociaż więcej widać, to jednak mniej boli. Część rozwibrowania odbija się od kamery, traci się w przekazie. Anderson dała po garach. Wprost nie wyobrażam sobie, jak to grać na wznowieniówce, no bo chyba nie „na pełnej”? Jej Blanche odstawia taniutki teatrzyk; to wcale nie zarzut, przeciwnie: doceniam. Zagrywa się jak ostatnia i już nie wiadomo, czy jest bardziej uwodząca, czy umierająca. Histrioniczność – tak, to jest to słowo, którego nareszcie mogę celnie użyć w tekście. Dwie i pół godziny na napiętej nucie ze zduszonym śmiechem, żeby w końcu wypowiedzieć najsłynniejszy punchline w historii punchline’ów, ten o poleganiu na uprzejmości nieznajomych. Wszystko dla jednego zdania. Poryczałam się jak głupia i w tej samej chwili obsługa kinoteatru wjechała z koszem na kółkach.


Anderson nie ma oporów w rysowaniu grubą krechą i ukazywaniu przykrej prawdy o postaci. Blanche to przechodzona, postpiękna chlorzyca. Nawiozła w sroc ciuchów, perfum i bijou, no, jak to upadła diwa, i zadaje szyku francuskim nazwiskiem oraz luiwitonami. Jedna z tych postaci, w której biografii wszystko dawno się skończyło. Po prostu żal patrzeć. Wolałbym za to powąchać, bo Blanche się czymś psika. Tylko w Bogu mordu mówią, jaki zapach im posłużył do zabicia woni rzygów, tutaj nie wiadomo. W Paryżu dają w napisach, kto ubierał i kto czesał na przykład madame Huppert. Można by lokować ponadto perfumy.


Blanche Dubois à la Anderson ma w sobie coś z Eli Gawin. Nie rozwinę tego porównania, a kto wie, ten wie. Przyjeżdża tramwajem, ma wyjechać autobusem, ale peron jej odjeżdża: zabierają ją karetką, jak możemy się domyślić. Jej czynnością ucieczkową jest siedzenie w wannie. W tym sensie sztuka Williamsa to opowieść drogi, dramat transportowy.


W londyńskim Tramwaju przemawiają jak Laura Dern i Nicholas Cage w Dzikości serca, tym południowym zaciąganiem. Skądinąd film Lyncha jest tu wprost przywoływany, choćby w przerywniku muzycznym Wicked Game Chrisa Isaaka (który – pamiętamy – miał zagrać rolę Sailora, ale się nie zdecydował). Lyricsy opowiadają o powikłaniach miłości.


Desire – najpiękniejsze słowo świata. Mieszkać w tej dzielnicy, która istnieje naprawdę, to byłoby piękne. Tramwaj zwany pożądaniem jest niegłupią sztuką, bo rozumie miłość, z istoty niezrozumiałą. Czymże wyjaśnimy taką oto okoliczność, że Stella dostaje oklep, a prosi o więcej? Nadstawia drugi półdupek, trudno więc ustalić, czy dramat Williamsa traktuje bardziej o kochaniu, czy o przemocy domowej. Jakże mamy pojąć, co trawi pannę Dubois? Jeżeli ona jest chora, to jak w Pieśni nad Pieśniami: chora z miłości, a ściślej: z jej braku.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji