Artykuły

Lekcje humoru

Teresa po śmierci Bartoszewskiego powiesiła jego zdjęcie w korytarzu. Kiedy je mijam, pojawia mi się myśl: nie warto kombinować, lepiej walić między oczy, jak ten facet.

Katarzyna Kubisiowska: Chciałabym porozmawiać o ważnych ludziach w Pana życiu.

Jan Peszek: Jeśli pyta pani o autoryte­ty, to z nimi jest krucho. Tu zachowuję ostrożność.

Bo?

Bo człowiek uznany za autorytet najczę­ściej — nie zawsze — zaczyna żyć nowym życiem, w którym pojawia się szereg ob­ligacji do tego, by sprostać temu pojęciu, i coś zaczyna się mu wymykać. Doceniam trzymanie się zasad, choć i one, rzecz jasna, z rozmaitych przyczyn mogą korodować.

Patrzę coraz częściej na ludzi, którzy mają wystarczającą ilość zapatrzenia w sie­bie twierdząc, że zajmują się kimś drugim, a tak naprawdę skupiają się wyłącznie na sobie.

No to proszę opowiedzieć o ważnych ludziach z Pana otoczenia.

To ci, którzy zostawili we mnie jakiś ślad i spowodowali, że bez przymusu zacząłem rewidować swoje postawy. Niewątpliwie takim człowiekiem jest moja żona. Tak jest, nic na to nie poradzę.

Dlaczego żona?

Nie będę analizował, jaki palec losu wskazał nas sobie, ale to niewątpliwie jest ktoś, kto gra kluczową rolę w kwestii oso­bistej: w pojmowaniu najpełniejszym ży­cia i kontaktowania się z innymi ludźmi.

Zawsze powie prawdę. Z wykształcenia inżynier chemik, wyjątkowo czuły sejsmograf na to, co dzieje się w teatrach. Każdy fałsz potrafi wyłapać. Liczę się bardzo z jej zdaniem, w ten sposób też się przejawia nasze pokrewieństwo dusz.

Teresa parokrotnie uratowała mnie z opresji. Kiedy mieszkaliśmy w Łodzi, bo tam dostałem angaż w Teatrze No­wym, ktoś zwyczajnie mnie oszukał, a ja nie umiałem sobie z tym poradzić. Żona wykazała się wtedy niezwykłą determi­nacją. Postawiła ultimatum, na szali któ­rego ważył się nasz związek. Z perspekty­wy czasu wiem, że bym się kompletnie pogubił, gdybym wtedy nie uległ jej per­swazji. Wiem, to nie jest w porządku, że mówię o osobie tak dla mnie ważnej, jak o ratowniku, który rzuca tonącemu koło… To wspaniałe, choć wołałbym się ratować sam.

Do Teresy mam bezwzględne zaufanie. Moje zachowania, które być może innym wydają się niewłaściwe, przez nią zawsze są zrozumiane.

A przez innych nie są?

Uwielbiam ludzi, szybko się w nich za­kochuję — to wynika z fascynacji niezwykłym bogactwem człowieka. Rzadko spo­tykam ludzi bezinteresownych. Człowiek jest istotą szalenie egocentryczną, zorien­towaną na siebie.

A dzieci?

Dzieci to dziwne zjawisko, do końca dla mnie nierozpoznane. Sam nie wiem, czy jestem ojcem złym, czy dobrym — z punktu widzenia obiegowych ustaleń.

Czyli jakich?

Takich, że bardzo mi zależy na ich losie, że życzę im dobrze, że nie jestem ojcem toksycznym, co nie jest prawdą, bo oczywi­ście mówiąc o egotyzmie ludzkim, w rela­cjach z moimi dziećmi były okresy, kiedy bardzo trudno było nam się porozumieć, zwłaszcza z synem. Dziś wiem, że było to wkalkulowane w okres dojrzewania, na który nakładały się jeszcze napięcia two­rzące się między dwójką mężczyzn. Na­tomiast na pewno relacje z dziećmi to ogromna wartość, o którą warto walczyć. Z takim przekonaniem, jak Teresa zawal­czyła o mnie w Łodzi, siebie zostawiając na boku.

Ta częściowa rezygnacja ze swoich planów i pragnień w relacji z dziec­kiem jest istotna.

Dziecko i rodzic to są byty na tyle w swo­jej relacji skomplikowane, że nie ma doskonałych rozwiązań. Nie czytam tych wszystkich porad wychowawczo-pedagogicznych czasami utytułowanych i warto­ściowych ludzi, bo nie mam potrzeby pod­powiadania mi, co mam zrobić. I nie z tego powodu, że w tej kwestii mam poczucie pewności siebie, tylko dlatego, że każdy przypadek jest indywidualny.

W Ojciec, matka, tunel strachu wy­stawianym w Starym Teatrze zagrał Pan syna, a w Pana ojca wcielił się Pana syn Błażej, zaś synowa — Ka­tarzyna Krzanowska pojawia się na scenie jako Pana matka. To musiało być ciekawe doświadczenie.

Ojciec… jest dobrze skrojoną sztuką, w której prosto sformułowano tezę, że re­lacja rodzice-dziecko jest wzajemną edu­kacją. To zjawisko jest nierozwiązywalne, nie ma dobrze wychowanego dziecka, do­brze wychowujących rodziców.

Zawsze pojawia się jakaś pomyłka wyni­kająca z faktu naszej niedoskonałości. Dlatego na rodzicielstwo patrzę spokojnie, pa­nika mnie nie ogarnia.

Zapewne dlatego, że Pana dzieci są już dorosłe.

Ostatnio z córką i synem polecieliśmy na jedną z maleńkich wysepek na Atlan­tyku. Znaleźliśmy się w czarownym miej­scu i mieliśmy czas tylko dla siebie. Obcowaliśmy z dziką przyrodą, kąpaliśmy się w oceanie, spacerując po plaży prowadzi­liśmy rozmowy.

Ważne rozmowy?

Na początku właśnie bardzo nieważne, nawet przed wyjazdem ustaliliśmy, że nie poruszamy tematu: „jak żyć”. Ale przecież to jest niemożliwe, z natury rzeczy opłotkami jakoś się ta kwestia nieuchronnie zjawia. Maria i Błażej raz nawet odbyli dłu­gą nocną rozmowę, ale nie pytałem, czego dotyczyła.

Zmierzam do tego, że moje dzieci mają potrzebę przebywania z rodzicami. Święta obowiązkowo spędzamy w naszym domu pod Krakowem — Maria i Błażej nie chcą słyszeć o innych atrakcyjnych miejscach, które z żoną raz na czas im proponujemy.

Wobec mojej, ciągle nieuporządkowa­nej natury córka i syn są ode mnie dojrzal­si: w wielu decyzjach potrafią mądrze od­nieść się do sytuacji, którą trudno im jest zaakceptować. Zwłaszcza syn zawsze znaj­duje Salomonowe wyjście.

Proszę o przykład.

Kiedy Błażej został aktorem, mówiłem mu: musisz bywać, pokazywać się, nie możesz opuszczać środowiska, ponieważ ono daje ci również pracę. Błażej chronicznie nie cierpi wszelkiego rodzaju układanek, nazywam to „merdaniem ogonkiem”. A ja mam taką naturę, że nie ponoszę zbyt wy­sokich kosztów emocjonalnych, by jed­nak to czasami zrobić w imię konkretnego celu. Można powiedzieć, że jestem od nie­go człowiekiem mniej prawym.

A córka?

Ekstremalnie nie toleruje taryfy ulgo­wej. Myślę, że jednak zacznie w końcu mądrzeć, ponieważ nie jest już kilkunastolat­ką.

Pan przecież też nie toleruje taryfy ulgowej.

Ale potrafię czasami zmienić kurs, użyć innego języka, obejść frustrującą mnie sytuację. Albo na przykład skończyć roz­mowę, która męczy — tego nauczył mnie Bogusław Schaeffer. Jeszcze na początku naszej znajomości obserwował, jak rozmawiam z którymś z pedagogów w szko­le teatralnej. Widział, że się męczę. Powie­dział: „Nigdy nie kontynuuj dialogu, który cię śmiertelnie męczy. Nie można pie­lęgnować w sobie toksyn, więc kończ, bez względu na to, kim jest twój rozmówca”.

To przenosi się oczywiście na szereg po­dobnych działań w życiu człowieka.

Schaeffer to chyba człowiek numer jeden w Pana artystycznym życiu.

Nie wiem, jaki palec losu złączył mnie z Teresą, i jaki z Schaefferem. Mogę powiedzieć jedno: gdy człowiek przejawia szero­ko rozumianą aktywność, to z rachunku prawdopodobieństwa pojawiają się więk­sze szanse na to, że spotka kogoś ciekawe­go. Schaeffer pojawił się u progu mojego zawodowego życia jak deus ex machina, tylko w konsekwencji tego, że z poetą, Bo­gusiem Kiercem, w szkole teatralnej re­cytowaliśmy poezje (on — Przybosia, i ja — Kierca, bo jemu było niezręcznie). I wte­dy przyszedł Adam Kaczyński, powiedział, że potrzebuje takich dwóch wariatów, jak my, do eksperymentalnego zespołu MW2, z którym współpracował Schaeffer.

On był dla mnie objawieniem. Sformu­łował tezy awangardy muzycznej i teatral­nej, burzył porządek stary i wnosił nowy. Dla młodego człowieka, a poznałem go jako student, jawił się jako wódz plemie­nia i ja natychmiast się do niego chciałem przyłączyć. Droga, którą mi wskazał Schaeffer, wydała mi się o wiele ciekaw­sza i porywająca niż ta, którą proponowa­no mi w szkole. Z perspektywy pięćdzie­sięciu kilku lat doświadczeń zawodowych wiem, że moje przeczucie było absolutnie właściwe.

Schaeffer twierdzi, że Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego napisał specjalnie dla Pana już w roku 1963.

Stąd ten tytuł dziwny: „dla nieistnieją­cego”. Bo ja nie istniałem jako aktor. On mnie dopiero co poznał i jego intuicja mó­wiła mu: że ja będę tym potencjalnym ak­torem instrumentalnym, który zrealizuje to, co on napisze dla mnie. Tekst wręczył mi w 1974 r., czyli 11 lat od powstania. Uznał, że się na tyle rozwinąłem, by móc zagrać.

Ale Pan nie czuł się na to gotowy.

Człowiek do wszystkiego dojrzewa. Dzi­siaj na próbie Wesela w Starym dosta­łem petardę między oczy od Jana Klaty. Chodziło o jego wizję postaci Stańczyka. Kompletnie się tego nie spodziewałem, wydawało się, że jesteśmy na zawsze już przyklejeni do sztamp obowiązujących przy wystawianiu dramatu Wyspiańskie­go, który przecież w roku 1901 był rewo­lucjonistą. Nie mogę przed premierą wię­cej o tym mówić, ale na pewno widzenie przez Klatę Stańczyka jest rewolucyjne i całkowicie się z nim zgadzam.

No dobrze, a co ze scenariuszem od Schaeffera?

Z nonszalancją powiedziałem mu, że nie widzę możliwości zrealizowania. Przeczytałem bardzo mądry wykład o trudnej sy­tuacji sztuki i artysty we współczesnym świecie.

— Całkowicie się z tym zgadzam — obwie­ściłem Schaefferowi — ale to jest forma ateatralna, mogę ewentualnie to przeczytać w jakiejś auli i sprowokować do żywej dys­kusji.

A Schaeffer ze swoją mądrością czekał, aż ja się z tym wykokosiłem. Odwiedzał mnie we Wrocławiu, ja jego w Krakowie, pokazywałem mu kawałki, on się niektórymi zachwycał, z innymi dyskutował, ale nigdy nie przekreślał próbując zrozumieć. W ten sposób przez półtora roku rodził się Scenariusz…. Warto było, bo przecież nie mogłem wtedy przewidywać, że przez po­nad 40 lat okaże się to monodram chętnie słuchany i oglądany.

A jeszcze jakaś lekcja, którą otrzymał Pan od Schaeffera?

Lekcja humoru — rzecz potrzebna i w sztuce, i w życiu. Miał dystans do sie­bie i swojej twórczości, choć bywało, że żarliwie o nią walczył. A w szkole teatral­nej wszystko było strasznie poważne i na piedestale.

Nasza znajomość zaczęła się od tego, że na Małym Rynku powiedziałem mu total­nie głupi dowcip, w połowie którego zo­rientowałem się, że nie ma sensu go koń­czyć. Schaeffer poprosił, bym to zrobił. Ja z bólem żołądka dokończyłem ten na­prawdę głupi dowcip i Schaeffer dostał furiozalnego ataku śmiechu. Potem zaprosił mnie na winiak do Fafika przy Siennej i za­proponował: „Mów mi Boguś”. Pierwsze­go dnia, przez totalnie głupi dowcip, nagle ten człowiek przełamał moje opory wobec autorytetu. On jednak był już kimś, a ja po­czątkującym studenciną.

Kto jeszcze jest dla Pana ważny oprócz żony, dzieci i Schaeffera?

Ci, którzy powodują, że człowiek ma poczucie wyrządzonej mu krzywdy. Po łódzkim incydencie wyrosła mi skóra no­sorożca. Nie znaczy, że nie jestem wrażli­wy, ale dzięki tym czterem latom totalne­go zawodowego upokorzenia i wątpliwo­ści we własną wartość nabrałem niebywa­łej siły na wrogie wobec mnie zachowania. Zresztą natychmiast potem z koszmarne­go dla mnie Teatru Nowego przeniosłem się na dwa lata do Teatru Jaracza, gdzie, jak z rogu obfitości, wysypały się role nagra­dzane na festiwalach. Wtedy zaczęła się moja tzw. kariera.

Mówi Pan słowo „kariera” z wyraźną ironią.

Bo każda kariera jest utrapieniem. Jeśli człowiek się do niej nie odniesie we wła­ściwy sposób, to staje się balastem, który pociągnie na dno. Trzeba mieć naprawdę dużo siły, by dobrze znosić mechanizmy kariery.

A inni ważni ludzie ze środowiska?

Nie ma co używać nazwisk. Wiadomo, że z niektórymi pracuje się wspaniale, a z niektórymi kolizyjnie. Z uznawanym za jednego z najwybitniejszych polskich reżyserów totalnie nie byłem w stanie się porozumieć.

A jest jeszcze ktoś ważny z rodziny?

Dziadek Stefan. Przystojny, wyluzowany, silny. Dokonywał prostych rozgrani­czeń pomiędzy wartościami.

Miał wspaniałą partnerkę — Stefanię, która była kobietą stojącą zawsze z boku, ale z wyraźną osobowością. Popełnili me­zalians, zresztą w mojej rodzinie nie pierw­szy. Ona pochodziła z ziemiaństwa, on z chłopstwa. Dziadek obdarzony był nieprawdopodobną witalnością i poczuciem humoru. Przeszedłem dzięki niemu rodzaj inicjacji...

Był właścicielem ogromnych sadów na Mazowszu, jeździłem tam na wakacje. Kiedyś przez wieś wracaliśmy z tych sadów, zatrzymaliśmy się nad rzeką Wkrą — leni­wą, głęboką, piękną. I on zaproponował, byśmy się w niej wykąpali. Zeszliśmy po stromej skarpie, słońce zachodziło, w kraj­obrazie widoczne były wszystkie znamio­na kiczu. Weszliśmy na łódkę i dziadek ro­zebrał się do naga, co było dla mnie szoku­jące. W naszej ortodoksyjnej katolickiej rodzinie takie rzeczy były nie do pomyślenia. Ja oczywiście zostałem w gatkach, dzia­dek jednym ruchem mi je ściągnął, klep­nął w plecy i wskoczyłem do wody. Z tego epizodu nic nie wynikało poza tym, że po raz pierwszy nago stanąłem naprzeciwko drugiego człowieka. I nie było w tym cie­nia pruderii.

Nic dziwnego, że ta sytuacja tak mocno zapadła Panu w pamięci.

Pamiętam jeszcze, jak zgubiłem klucz od kłódki do sadu i miałem z tym ogromny problem. Dziadek to zarejestrował, a ja nie byłem w stanie wystękać prawdy; wydawało mi się, że dostanę burę. Gdy w koń­cu to zrobiłem, dziadek dostał amokalnego ataku śmiechu, którego nie mógł zahamo­wać; nie mieściło mu się w głowie, że taka błahostka wywołuje we mnie niepropor­cjonalny lęk. Ta sytuacja dziadka dobrze charakteryzuje. Poza tym lubił robić dziw­ne rzeczy. Kiedyś jechaliśmy bryczką i on odwoził dwie panie do drugiej wsi. Minął ich dom, podciął konie, które zaczęły biec szybciej. Kobiety krzyczały: „Panie Kra­kowski, co pan robi?”. A dziadek zaśmie­wał się i to było bardzo niewinne… Potem zawracał, odwoził panie pod dom, zeska­kiwał z bryczki, podawał im szarmanc­ko dłoń, a one tylko: „Oj, panie Stefanie, z pana to…”. I tak się urywało.

Dziadek lubił kreować takie sytuacje?

Chodziło mu o ten drobiazg — dreszcz emocji, który mógł tym dwóm kobietom ufundować. W pewnym sensie był władcą świata, to mi w nim imponowało.

A co z tymi autorytetami? Na począt­ku rozmowy powiedział Pan, że jest wobec nich ostrożny, potem, że był nim Schaeffer…

Autorytety często się mitologizuje. Gdy jest się młodym, głód spotkania się z kimś odrębnym, wyjątkowym, charyzmatycz­nym jest naturalny. Mitologizacja jest częścią naszego życia.

Ona rzeczywiście może je czynić zno­śniejszym.

Teresa po śmierci Bartoszewskiego po­wiesiła jego zdjęcie w korytarzu naszego mieszkania. Nie znałem go osobiście, ale ze wszystkich jego działań przebijała siła bezkompromisowości i poczucia prawa do mówienia tego, co się myśli. I kiedy mijam jego portrecik, robi mi się zawsze przyjem­nie, a w kącie głowy pojawia mi się myśl: nie warto kombinować, lepiej walić mię­dzy oczy, jak ten facet.

Sporą cenę za coś takiego można za­płacić.

Nigdy też nie zapomnę spotkania z księ­dzem Józefem Tischnerem. Ulotna chwila, ale jakże istotna. W radiu nagrywaliśmy coś dla Danuty Michałowskiej, spotkali­śmy się w jednym studiu. Dziesięć minut, których nie zapomnę — to są moje osobiste dopełnienia, można to nazwać, choć nie­udolnie, chwilą szczęścia. Pyta pani, co się działo? Kilka zamienionych zdań, przyj­rzenie się sobie, wzajemność. Takie rzeczy właśnie mnie poruszają.

Co jeszcze Pana porusza?

Czasami decyzja bardzo młodego czło­wieka, studenta, który komunikuje, że bę­dzie pracował na prowincji. Zawsze jestem tym zaciekawiony, a może po prostu doceniam to, bo wiem, co się jakoby najbar­dziej liczy w dzisiejszym świecie. Nie byłoby mnie stać na coś takiego, choć marzę o tym, by uciec od cywilizacji. I te wszyst­kie moje wyjazdy, pseudopoznawanie ostatków dzikości, jest zwyczajnym oszu­stwem. A ten student, w tym punkcie swo­jego życia, staje się moim autorytetem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji