Artykuły

Maryś w Klosie gro

Strach myśleć o tym, że czas tak pędzi. Świat jest piękny i człowiek jak najpóźniej chciałby go opuszczać.

Katarzyna Kubisiowska: Które Święta szczególnie zapadły Panu w pamięci?

Marian Dziędziel: Pierwsze po utracie rodzi­ców, one są szczególnie dotkliwe.

A te śląskie, spędzane w Gołkowicach, z czasu dzieciństwa?

Rodzinne i radosne. W Wigilię jedliśmy zupę rybną, a nie barszcz, jak to jest w zwyczaju w Krakowie. Popularne były jeszcze makówki, moczona w mleku i miodzie bułka z makiem, rodzynkami i innymi bakaliami, a do tego moczka, robiona z piernika z czekoladą i powidłami. Był jeszcze śledź opiekany tradycyjnie, poda­wany w zalewie octowej, wyjątkowo smaczny, moja mama znakomicie go przyrządzała.

Co Aniołek Panu przynosił w prezencie?

Ojciec był Aniołkiem i robił z drewna cudne zabawki — klocki, pajacyki, kukiełki. Pracował jako górnik, ale z zamiłowania był stolarzem. Umiał zrobić wszystko, w tym narty. Sanki to ja miałem najładniejsze we wsi — potężne, ze zdobionymi płozami, trzy osoby mogły na nich usiąść. Kiedyś, jeszcze przed Wigilią, znalazłem buty do łyżew, które z tyłu, na obcasie, miały blaszki, by dało się je przyczepić i przykręcić specjalnym kluczykiem. Rodzicom o odkryciu nie powiedziałem — nie chciałem psuć świątecz­nego nastroju.

Ojciec uczył Pana stolarki?

Kiedy ciął dechę, a była długa, to ją niekiedy przytrzymywałem, by mógł obciąć równiutko i precyzyjnie. Tyle miałem do czynienia ze sto­larką.

Ojciec obdarzony był nieprawdopodobną charyzmą — prowadził w Gołkowicach ama­torski teatr i jeszcze potrafił załatwić rozmaite sprawy — gminne czy parafialne.

W tym amatorskim teatrze grywał główne role?

Organizował i reżyserował, więc grywał… W Zemście był Papkinem. Dobrze pamiętam Zaczarowane koło — był nawet choreograf, a kostiumy wypożyczone były z katowickiego Teatru im. Wyspiańskiego.

Czasem do przedstawienia dopraszał kogoś z chóru, ze związku strażaków, sportowców. Na żywo grywała wiejska orkiestra Miercole. Do przedstawień ojciec wykonywał dekoracje, wycinał drzewka, bo las był potrzebny. A sztu­ka Klimczok tak się podobała, że zjeździł z nią kilka powiatów.

Spektakle odbywały się w sali widowisko­wej w Gołkowicach, gdzie była bina, czyli sce­na. Wszystko dość małe, ale wystarczające, by odegrać amatorskie przedstawienie. Nie było telewizji, więc to było wydarzenie, schodziła się wieś, w tym dużo młodzieży. Czasem do Goł­kowic przyjeżdżało też kino — wyświetlali animacje, do dziś pamiętam zachwyt kolorami na ekranie.

Ojca podziwiałem, zachwycałem się nim na scenie. Do aktorstwa miał dryg, dobrze to robił — tak to oceniam z perspektywy czasu. Poza tym, gdy odbywało się przedstawienie, z mamą mieli wspólne wyjście. Docho­dziła mamie inna rozrywka, nie tylko skubanie pierza. To skubanie bardzo lu­biłem — kobiety zbierały się zimą u jednej gospodyni, piekło się pączki, one rozma­wiały nie przerywając pracy, a my, dzieci, bawiliśmy się.

Dziś jak wygląda Pana rodzinna wieś?

Nie zmieniła się wiele. Ale burzony aku­rat jest dom, w którym się urodziłem.

To boli?

52 lata minęły, odkąd stamtąd wyjecha­łem. Czyli chwilę temu. Strach myśleć o tym, że czas tak pędzi. Świat jest pięk­ny i człowiek jak najpóźniej chciałby go opuszczać. Boli tego świadomość.

Co w świecie jest pięknego?

Wszystko! Dlaczego pani się patrzy w ta­kim zdumieniu? Od nas zależy, co chcemy tu zobaczyć. Jasne, jest i masa zła, ale to my, ludzie, sobie je gotujemy.

Najtrudniej jest wtedy, kiedy ktoś bliski odchodzi. Jest żal, jest ból, jest pytanie: dlaczego? Ale z czasem człowiek oswaja się, uznaje, że to kolej rzeczy, że życie w ten sposób jest uregulowane.

A najpiękniejsza w świecie jest przyroda — jej poznawanie daje siłę. Zamiast pójść na siłownię, której kiedyś nie było, to ja siłę zdobywałem na łonie natury.

Proszę o tym opowiedzieć.

Na Podhalu mam ukochane miejsce, w górach, w cudnym lesie. Zdarzały się okresy, że byłem w stanie niemal cały dzień przesiedzieć tam na grzybach — od 7 rano do 16 po południu. Teraz już mi nie wypada, wtedy byłem trochę młod­szy, więc darłem się niemiłosiernie. Śpie­wałem pieśni religijne — Pójdź do Jezusa, do niebios bram, Jezusa ukrytego mam w sakramencie czcić. Byłem ministran­tem, a teraz, na starość, przypomina mi się wszystko z dzieciństwa. Mówią, że jak przypominają się rzeczy z jakiegoś okresu, to tyle jeszcze będzie się żyło. A ja dopiero pamiętam sytuacje z mojego 14. roku ży­cia. Dobrze, że nie z czasu, kiedy miałem rok. Bo to znaczy, że Bóg mi dał jeszcze na świecie chwilę.

Żałuję bardzo, że nie mogłam usłyszeć Pana w tym lesie.

Ale ja nie śpiewałem jak zawodowy śpie­wak, który nie śpiewa byle gdzie i byle jak. Czasami darłem się wniebogłosy — echo mi się podobało, mogłem z nim rozmawiać. Ciekaw byłem, czy powie mi ono coś cie­kawego i czy będzie ze mną cały czas. Kie­dy indziej śpiewałem po cichutku, by się wzruszyć.

Czym się Pan wzruszał?

A na przykład taką piosenką śląską — Płyniesz Olzo po dolinie. Proszę posłu­chać: „Płyniesz Olzo, po dolinie, płyniesz jak przed laty, takie same na twym brzegu kwitną wiosną kwiaty. A twe wody w swo­im biegu się nie zamąciły. I tak samo lśnią się w słońcu, jak się dawniej lśniły”.

Albo Upływa szybko życie. Tak to idzie: „Upływa szybko życie, jak potok pły­nie czas, za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas. Za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas. I nasze młode lata upłyną szybko w dal, a w sercu pozostanie tęsknota, smutek, żal”.

Kwintesencja nostalgii.

A w podstawówce, w szkolnym chórze śpiewałem solo W letni dzionek o poran­ku. Potem zaśpiewałem to na egzaminie wstępnym do szkoły teatralnej.

O tym egzaminie krążą legendy. Z akcentem śląskim recytował Pan Mickiewicza. Został Pan przyjęty pod warunkiem, że poprawi Pan wymowę polską.

A mój ojciec bał się, że się nie dostanę i to będzie gańba.

Nie wierzył w Pana?

Jak mógł wierzyć, skoro w szkole na jed­no miejsce było 14 kandydatów? A ja by­łem chłopak z Gołkowic, jeszcze na bakier z tym polskim akcentem. Ale już po pierwszym etapie, po którym przeszedłem dalej, ojciec uznał, że zostałem przyjęty. I tak we wsi mówił. A ja miałem do zdania jeden jeszcze etap i konkursowy egzamin.

Komisja zobaczyła młodzieńca o nie­bieskich oczach i pewnie uznała, że będzie z Pana świetny amant.

I jako amant po studiach zostałem za­trudniony do Teatru Słowackiego. Zagra­łem amanta dwukrotnie, reszta to były role charakterystyczne. Nie mam aparycji amanckiej, nie pasują mi żaboty.

Po studiach w szkole teatralnej myślałem o wyjeździe z Krakowa — może do te­atru we Wrocławiu, a może do Katowic, wtedy miałbym bliżej do Gołkowic. Na czwartym roku wystawiliśmy świetny dy­plom — Dozorcę Pintera — przyszło go zobaczyć wielu profesorów, m.in. Bronisław Dąbrowski, ówczesny dyrektor Teatru Słowackiego. Już po spektaklu, koło szat­ni, zobaczyłem, jak męczy się z założeniem płaszcza, więc zaoferowałem mu się z po­mocą. Zapytał: „Gdzie idziesz do teatru?”. Odpowiedziałem: „Jeszcze nie wiem”. On: „Jutro w południe w moim gabinecie”. Tak dostałem angaż. Oraz pokój po Jerzym Kamasie — z oknem, z piecem i skrzynią na węgiel na balkonie. Pięć lat tam mieszka­łem.

A w Słowackim przepracował Pan ponad 40 lat.

Pierwsze ważne role grałem u Jerze­go Golińskiego, bardzo dużo się od niego nauczyłem. W 1971 r. zagrałem Jozafa­ta w Księdzu Marku Słowackiego. Rola była niewielka, ale wymagania ogromne. Goliński katując mnie, uczył zawodow­stwa. Pokazał, że każda rola jest tak samo ważna, każdy epizod. Kiedyś powiedział: „Ty pieprzony efebie! Charakter diabła, a twarz jak dupcia niemowlęcia. Nic na niej nie ma”.

Czego jeszcze nauczył Pana Goliński?

Najważniejsza jest w graniu głowa — my­śleć, myśleć i jeszcze raz myśleć. Nie zastanawiać się „jak?”, tylko „co?” — najistotniej­szy jest sens. I przez głowę wzmocnić ser­ce.

Mówi Pan teraz o emocjach?

Lubię wiedzieć, jak reżyser myśli o ma­teriale. Zadaję mnóstwo pytań, dziesiątki razy dzwonię, czasami może nawet zadrę­czam. W trakcie prób staram się nigdy nie sprzeniewierzać literze tekstu i wizji reży­sera, a jednocześnie chcę pojąć mechanizmy, które nakazały zachować się posta­ci w ten konkretny sposób. Przed spekta­klem na ogół jestem w kontrze, walczę ze sobą i z rolą. W trakcie przedstawienia czy w czasie kręconego ujęcia wszystko mija: staję się postacią.

Ktoś jeszcze ważny był w Słowackim?

Bogdan Hussakowski, uczciwy czło­wiek, solidny reżyser. Ogromnie żałuję, że tak wcześnie odszedł. Mówił piękną pol­szczyzną. Kiedyś siedzieliśmy w gardero­bie Solskiego, to jest tzw. „dwójka” w Te­atrze Słowackiego, i on daje mi uwagi, jak zwykle celne. Ja go słucham i słucham. „Marian, rozumiesz?” — pyta. Ja: „Nie, ale tak pięknie mówisz, że mogę słuchać całą noc”.

Wygląda na to, że ma Pan szczęście do ludzi.

Mam. Nie opuszcza mnie od szkoły pod­stawowej. Miałem świetną klasę: byli­śmy zaprzyjaźnieni i jeden za drugiego by wskoczył w ogień. Niedawno obchodzili­śmy siedemdziesiątkę, odbyło się spotka­nie. Najpierw uczestniczyliśmy we mszy, potem był obiad, żarty i wspomnienia.

W liceum też trafiłem dobrze: niemal wszyscy skończyli studia. Jednej koleżan­ce groziło, że nie zostanie dopuszczona do matury. Wtedy nasz kolega wstał i powiedział: „Panie profesorze, tam jest dużo dzie­ci, ona naprawdę się uczy i zda tę maturę przy naszej i pana pomocy”. I profesor, po­rządny człowiek, dopuścił ją do matury, a jak jej nie szło, to też umiał tak zdziałać, by egzamin zdała.

A w podjęciu studiów aktorskich utwierdzał mnie Andrzej Dragon, dziś uczony. W liceum interesował się litera­turą, był inteligentny, oczytany, wiersze recytował dużo lepiej ode mnie. To jemu pierwszemu powiedziałem, że chcę zda­wać na aktorstwo. To on pożyczył mi Moje szekspiriana. We wstępie Stani­sław Helsztyński porównuje Sen nocy letniej i Balladynę. Gdy wchodziłem już na egzamin, byłem bardzo zdenerwowany — studenci, którzy wpuszcza­li na salę, mówili, że na pewno będę pytany z Szekspira. Cały czas w głowie po­wtarzałem tytuły jego sztuk, potrafiłem wymienić siedemnaście. Wchodzę więc, a profesor Górecki, znakomity facet, któ­ry nie dawał poniżej czwórki, ponieważ szkole przyniosłoby to wstyd, zapytał mnie o Słowackiego. Słysząc „S”, z auto­matu mówię: Hamlet. Speszony popra­wiam się: „Horsztyńskiego miałem na myśli”. A drugi profesor mówi: „Tak? To może pan porówna jakiś utwór Szekspira i Słowackiego?”. No to ja wyrecytowałem. „Dziękujemy panu, znakomicie”. I było po egzaminie wstępnym.

I znowu to szczęście.

W szkole teatralnej też trafiłem na wy­jątkowy rok. Nie dam rady wszystkich wymienić, ale pamiętam każdego. Jurek Trela, Mikołaj Grabowski, Zygmunt Józefczak, Jurek Fedorowicz, Leszek Teleszyński, Henryk Talar, Urszula Popiel, Halina Wyrodek, Teresa Kamińska, Maja Wiśniowska…. Walczyliśmy o to, by mieć dobrych nauczycieli, chcieliśmy się jak najwięcej nauczyć i dbaliśmy, by między nami nie było ansów.

A Kraków? Polubił Pan miasto? Ono bywa zamknięte na przybyszów.

Zachwyciłem się nim, pewnie też ze względu na ludzi z roku łatwiej było go oswoić. Podpisałem już umowę z Teatrem Słowackiego, musiałem jeszcze tylko wy­jechać na szkolenie wojskowe. Szedłem na dworzec i w okolicach Poczty Głównej przeszła mi myśl: „Nigdy już nie wrócisz do Gołkowic…”. Dotarło do mnie, że teraz mój dom to Kraków.

Jako aktor występował Pan w naj­bardziej krakowskich miejscach — w Piwnicy pod Baranami i w Jamie Michalika.

Nie bardzo co miałem robić, nie chodzi­łem za tym, nie zabiegałem o to, żeby ktoś pisał mi piosenki. Po śmierci Wiesława Dymnego w Piwnicy wskoczyłem w role dla niego napisane.

Pamiętam, że od Zbyszka Preisnera do­stałem piosenkę Sadźmy przyjacielu róże do tekstu Seweryna Goszczyńskiego. Zygmunt Konieczny i Jurek Wysocki pisa­li dla mnie, ale ja nie miałem ciągu do śpie­wania, to nie mój żywioł. Potem przesze­dłem do Jamy Michalika — dostałem pro­pozycję od Mariana Cebulskiego. W Jamie nie zarabiało się jakoś szczególnie, ale pro­gram był dobry.

Pracę w kabarecie można porównać do tej w filmie, w którym mówię monolog czy prowadzę dialog i moim widzem jest wyłącznie kamera, a jej nie da się oszukać. Tu jest podobnie: stoję dwa metry od wi­downi i każda reakcja jest widoczna. Dzię­ki temu dostaję bezpośredni sygnał i to mi daje pole manewru.

A film? Zadebiutował Pan w Stawce większej niż życie, w odcinku Liść dębu. Był rok 1968.

Wiadomo, co to za film — bajka o cudow­nym oficerze. Sympatyczna fabuła, znakomici aktorzy. W Gołkowicach mówili: „Maryś w Klosie gro”. Pamiętam dzień zdjęciowy, kiedy kilka razy w czasie ujęcia pomyliłem imię Janka. Chyba siedem du­bli musiałem zrobić.

A na czwartym roku studiów Kazimierz Kutz dał mnie i kolegom szansę zaistnie­nia na planie najpierw Soli ziemi czar­nej, a potem Perły w koronie. Trze­ba było powiedzieć dwie kwestie, tak na­prawdę to pokrzyczeć po Śląsku. Ale dla mnie wtedy to była szansa. Poza tym Kutz Ślązakom pomaga. Z propozycjami zwra­cał się do mnie zawsze wtedy, kiedy w gra­niu miałem przerwę.

Ale to nie Ślązak stał się dla Pana najważniejszym reżyserem, tylko człowiek z Podkarpacia — Wojtek Smarzowski. Spotkaliście się na planie Gier ulicznych Krzysztofa Krauzego.

Nawet nie chciałem iść na zdjęcia prób­ne, żona mnie tam wypchnęła. A tam cho­dził facet z kamerą; to był Wojtek, praco­wał nad dokumentem z planu. Nie wie­działem, kim jest. Ale mu się przygląda­łem; potem okazało się, że obserwowa­liśmy siebie nawzajem. Rolę Wojnara w Weselu Wojtek już pisał specjalnie dla mnie.

Nie do końca wierzyłem, że to zagram, byłem chwilę przed sześćdziesiątką. Producent wołałaby pewnie, by Wojtek obsa­dził aktora z bardziej rozpoznawalną twa­rzą. Ale Smarzowski, sam debiutant, dał mi szansę.

Z aktora ról drugoplanowych prze­szedł Pan na pierwszy plan, i to nie tylko w filmach Smarzowskiego. Te kilkanaście ostatnich lat to chyba Pana najlepszy czas pod względem zawodowym. Myśli Pan o życiu w kate­goriach, że coś było lepsze, a coś inne — gorsze?

Czas jest dla mnie ciągłością. Najpierw budowałem, zbierałem doświadczenia, „nażywałem”. Później zacząłem to wyko­rzystywać i gromadzić nowe doświadczenia. A potem przyszedł moment, kiedy miałem szansę to wszystko wykorzystać i nadal się uczyć.

Wygląda na to, że jest Pan pogodzony z losem.

Cały czas się kłócić z własnym życiem? Nie ma to sensu. Ale walczyć o swoje trzeba. I nie tracić nadziei.

W jednej z pierwszych sztuk, w której grałem, w Kuligu Wybickiego, śpiewa­łem: „Nadziejo, zawsześ mi miła, tyś mego życia ozdobą, tyłeś mnie razy zdradziła, ja zawsze tęsknię za tobą. Przeszłość się nam już nie wróci, następność ustannie spieszy, choć nas coś w życiu zasmuci, nadzie­ja wkrótce pocieszy”.                                                                                                              ©

*

Marian Dziędziel (ur. 1947) jest aktorem filmowym i teatralnym. Pochodzi ze Śląska, przez wiele lat związany z Teatrem Słowackiego w Krakowie. Słynął z wyrazistych ról drugoplanowych, od kilku lat jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów. Regularnie współpracuje m.in. z Wojciechem Smarzowskim, u którego grał w Weselu, Domu złym i Róży.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji