Artykuły

Gorzka, choć słodka

Niepewność w aktorze będzie tkwić zawsze. Nawet jeśli niektórzy ją mocno kamuflują, pokazując, jacy są potężni, to tli się w nich wrażliwość.

Jerzy Trela: Gdy pani pyta o ludzi waż­nych, do głowy natychmiast przychodzi mi ojciec, z zawodu maszynista. I jeden moment z nim związany. Taka scena: lato, ojciec rąbie drzewo. Stoję nieopodal i krę­cę na palcu krachlę — ubitą szyjkę butel­ki z drucikiem. W pewnym momencie krachla ześlizgnie się, poleci i uderzy ojca w policzek pod okiem. Zobaczę krew, prze­rażę się. A ojciec zakrwawiony odwraca się do mnie i zaczyna się śmiać.

Katarzyna Kubisiowska: Ojciec jako człowiek bezpieczny i niemałostkowy — nic dziwnego, że zapamiętał Pan to zdarzenie.

Ojca straciłem wcześnie — zginął w wy­padku kolejowym. Jego brak to był mój kompleks, wyszedłem z domu mając 13 lat. Może dlatego swoją rodzinę uwa­żam za najważniejszą. Jednak za mało cza­su jej poświęcałem. Miałem z tego powodu ciągłe wyrzuty sumienia.

Jak aktor radzi sobie z wyrzutami su­mienia?

To nie aktor, lecz człowiek ma wyrzuty sumienia.

Czy jest ktoś ważny z rodziny, o którym chce Pan opowiedzieć?

Teść — Jerzy Jensz. Był w AK, to on za­tknął w Wilnie chorągiew na Górze Giedymina… A wcześniej uciekł ze Starobiel­ska, w 1940 r. Udało mu się to wyłącznie dlatego, że znał rosyjski — jego ojciec był inżynierem, budował kolej transsyberyjską, do szóstego roku życia teść mieszkał w Rosji, nauczył się języka. Uciekał z ko­legą, do Wilna wędrowali przez trzy mie­siące. I wiedzieli, że muszą omijać biedne chałupy, bo rosyjscy chłopi wydawali ucie­kinierów za bochen chleba.

Chętnie o tym mówił?

Nie. Nie wpadał w euforię, nie robił z sie­bie bohatera, uznawał to za coś zwyczajnego.

Będąc w AK, jednocześnie pracował, był zarządcą majątku na Wileńszczyźnie. Kiedyś ze skrzyni pełnej zboża wyciągał scho­wany tam karabin maszynowy. I w tym momencie w drzwiach stanął niemiecki żołnierz. Patrzyli sobie w oczy tak długo, aż żołnierz odszedł. Teść nie wpadł w pani­kę — takie miał usposobienie.

W 1945 r. został ponownie wywiezio­ny za AK, tym razem na Syberię. Potem, ze względu na chorobę nerek, przerzu­cono go do obozu w Kalininie. Komen­dant obozu wiedział, że jest inżynierem, umie rysować, i zlecił mu zaprojektowa­nie kina. Kino komendantowi bardzo się spodobało i zaproponował posadę. A teść odmówił, powiedział, że musi wracać, bo chce Polskę odbudowywać. Komendant na to: „Tu będziesz miał dobrze, a tam bę­dziesz żarł śledzie solone”.

Ale po co ja to mówię? Dziś AK jest nie­ważne, ważni stają się inni.

Opowie Pan?

Opowiem coś innego. W dzieciństwie spotkałem dwóch wrogów i oni byli dla mnie ważni. Pierwszy pojawił się w 1945 r. Styczeń, do Leńcz, w których mieszkamy, przyjeżdżają Niemcy na koniach i moto­rach, olbrzymią grupą, więcej niż kom­panią. Mamy spory dom — zatrzymują się u nas. Dowódcą jest facet, który pyta, czy mogą przenocować — to jest zdumiewają­ce, bo zazwyczaj o nic nie pytali, tylko bra­li, co było potrzeba. Śpią na strychu, na sło­mie. Front nadchodzi, słychać strzały, ło­mot jak burza, ale dzieje się to na tyle dale­ko, że mogą spokojnie jeszcze tę jedną noc przespać. Rano zbierają się, mama mnie trzyma na ręku, dowódca ma dwa automaty przewieszone przez ramię, okulary na czapce, twarz pooraną i wychodząc, wyj­muje tabliczkę czekolady. Chce mi ją poda­rować. Wyciągnąłem po nią rękę, a matka mnie za nią chwyciła — nie pozwoliła. Pa­miętam tego człowieka, który może naro­bił wiele zła, ale wtedy jego oczy uśmiech­nęły się. Rozpakował czekoladę, urwał ka­wałek, włożył do ust, zjadł i z powrotem mi tę czekoladę podał. Mama już pozwo­liła.

Pamięta Pan smak?

Gorzka, choć dla mnie była wtedy słod­ka.

Niemcy poszli, a za kilka dni przyszli Ro­sjanie. Rozgościli się w domu, nawet na tej samej słomie spali, co Niemcy. W naszej dużej kuchni zainstalowali aparaty nasłuchowe przypominające wielkie bębny i nasłuchiwali; gdzieś pod Bielskiem toczy­ły się ważne walki. Głównie zajmował się tym starszy żołnierz, wyglądał jak dziadek — miał duże, siwawe wąsy. I miał latarkę, w której zmieniały się kolory: zielony-czerwony-biały. Ja po tę latarkę sięgałem i pstrykałem, a on patrzył i się uśmiechał. Podobnie jak u tamtego Niemca, na twarzy malowała mu się życzliwość dla dziecka.

Miał Pan trzy lata, świetnie Pan pamięta.

Pamiętam obrazy, nie pamiętam słów… Gdy Rosjanie po kilku dniach gotowali się do odjazdu, to z pożądaniem na tę latarkę patrzyłem. Ten stary żołnierz się do mnie uśmiechnął i włożył mi ją do ręki. Myślałem, że dał mi na moment, a on mnie po głowie pogłaskał i poszedł. Widzi pani, ja­kie są koleje losu? Dwóch wrogów i jedno dziecko, które powiązało ich ze sobą w wy­obraźni. Sądzę, że te zdarzenia na mnie za­ciążyły: nabrałem ufności w stosunku do ludzi, może nawet czasem zbyt dużej.

Co Pan jeszcze pamięta z tamtego czasu?

Jak mamę wzięli do obozu w Płaszowie. Wujek cudem ją wykupił za spirytus Baczewskiego i kiełbasę; może nawet ocalił od śmierci. A ja siedziałem w oknie przez kilka dni. Dostałem takiej histerii, że nie pozwoliłem się z parapetu zabrać. Czeka­łem.

Jeszcze opowiem o Alojzym Piekarzu, pseudonim Lep, dowódcy AK na okręg myślenicko-wadowicki. Też pochodził z Leńcz. Akurat w Wigilię była obława. Piekarz wyskoczył z domu przez okno bez koszuli, w samych kalesonach, i uciekł na pobliski cmentarz. Schował się w gro­bowcu i przesiedział w nim — półnagi — od ósmej wieczór w Wigilię do trzeciej po po­łudniu w Boże Narodzenie. Czy to jest ważny człowiek? Dla mnie jest wzorem boha­tera, mocnego człowieka.

Wie Pan, co się z nim stało?

Ukrywał się w miejscowości Hucisko w Żywieckiem, po wojnie, za AK, miał dwa wyroki śmierci. Przyjaźnił się z wujkiem, który mieszkał we Wrocławiu, i który po śmierci ojca przez jakiś czas mnie wycho­wywał. Gdy Piekarz przyjeżdżał do wujka do Wrocławia, to odbywał się bankiet, ja ro­biłem za kelnera. Było zawsze dobre jedze­nie — szynki, wódki, smakołyki wykwint­ne — ciotka, żona wujka, świetnie gotowa­ła. Kiedyś niosłem z kuchni ciężką tacę — na progu pokoju jadalnego potknąłem się i wywaliłem wszystko na podłogę. Od tego czasu zostałem zwolniony z obsługiwania.

Wujek musiał być ważny dla Pana.

Dzięki niemu spotkałem Marlenę Die­trich — niesamowite dla mnie przeżycie. W marcu 1966 r. we Wrocławiu miała koncert… Ale powinienem zacząć od Cybulskiego, bo to jego najpierw poznałem. Byłem w liceum plastycznym w Krakowie, przyjeżdżałem do Wrocławia do wujka i on mnie zabierał czasem do Monopolu, restauracji, w której kelnerował, i w której bywał Cybulski. Wujek wiedział, że w szkole recytuję wierszyki, więc uznał, że będzie dla mnie dobrze, gdy po­znam wybitnego aktora.

Jaki był Cybulski?

Cudowny łobuz. Gdy dostawał ratę z fil­mu, to przyprowadzał meneli do Monopo­lu i stawiał im bankiet trwający dwa-trzy dni, po czym zostawał bez grosza. I jak zostawał bez grosza, to kelnerzy, którzy go uwielbiali, stawiali mu przede wszystkim alkohol, bo jedzenie miał na filmowym planie. A Dietrich w Monopolu na cześć Zbyszka Cybulskiego wydała bankiet — uwielbiała go.

W swoich Dziennikach Dietrich pisała, że nigdy przed nim nie było aktora, który potrafiłby grać bez użycia oczu.

Trafiłem na ten bankiet… Co się w ten dzień działo! Kelnerzy pilnowali, by Zby­szek nie upił się do wieczora — miał akurat wolne od zdjęć. Skombinowali mu marynarkę, białą koszulę, krawat, przed którym się bronił. Został w dżinsach i pionierkach, a już na wieczór, na spotkanie z Marleną, zmienił jasne okulary na ciemne. Zdążył troszeczkę się podlać, uroczy był wtedy — rozmowny, dowcipny.

Bankiet wystawny — na stołach najroz­maitsze wina i bażanty. Usiadłem w ką­ciku, by popatrzeć z daleka na Dietrich. A ten łobuz Cybulski mówi: „Chodź, po­znam cię z Marleną”. Wiedział, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, co odradzał mi szczerze. On miał obsesję tego, by być żołnierzem lub lotnikiem. Swój zawód traktował niepoważnie; pewnie dlatego był taki genialny.

Zaciągnął mnie więc do tego stołu z Die­trich. I konsternacja: Marlena chce za Zbyszka wznieść toast winem. A Cybulski rozgląda się za wódką. Jeden z kelnerów, stary Iwowiak, stał za nim z tacą z butelką mrożonej wódki, kieliszkiem — tzw. literat­ką — i maleńką stopką kryształową. I co się stało? Kelner Zbyszkowi wódkę nalał do tej literatki. A Marlena nalała sobie wódkę do kryształowej stopeczki, wznosząc toast za Cybulskiego.

Zamienił Pan z Dietrich słowo?

Jakieś kurtuazyjne zdania. Ona głównie była zajęta Zbyszkiem, rozmawiali po francusku. Cybulski klepnął mnie po plecach i przedstawił jako przyjaciela. Wyglądała cudownie: w wieczorowej sukni — popiela­tej, z cekinami, z głębokim dekoltem. Mia­ła swoje lata, lecz jej twarz pozostawała piękna — szlachetna.

Gdy jako 17-latek poznajesz Zbyszka Cy­bulskiego i spotykasz Marlenę Dietrich, to jest to ważne przeżycie. Po tym wszystkim losem Dietrich zacząłem interesować się jeszcze bardziej. Imponowała mi jej posta­wa antynazistowska — odrzucała propozycje powrotu do Niemiec i grania w filmach dla Hitlera. Wywołała awanturę w Trze­ciej Rzeszy, gdyż opowiedziała się przeciw­ko takiej ojczyźnie.

A naukę w liceum plastycznym ktoś ważny Panu doradził?

Bronisław Chromy, który właśnie teraz zmarł, też człowiek z Leńcz. Byłem jeszcze w podstawówce, gdy Chromy przyjeżdżał z Krakowa na dożynki, ale nie po to, by so­bie potańczyć, tylko by zrobić przepiękne rzeźby z ziół i zbóż. Przyglądałem się temu z fascynacją. Kiedyś poprosił mnie, bym mu coś potrzymał w czasie pracy nad dożynkowym wieńcem. Tak zaczęła się moja przygoda z rzeźbieniem. W Leńczach mie­liśmy kawałek ziemi gliniastej; gdy była zmoknięta, zbierałem ją i lepiłem główki, postaci, zwierzęta.

Pokazał Pan swoje rzeźby Chromemu ?

Pokazałem rysunki, gdy zdawałem do li­ceum plastycznego. I on mi dał namaszczenie. A w liceum dyrektorem był Józef Kluza — malarz, człowiek, który też w moim życiu wiele znaczy. Raz, że był fajny gość. Nie wolno było mu palić, miał kłopoty z sercem, a chłop jak dąb. W piątej klasie szliśmy na wycieczkę do Morskiego Oka, z grupką chłopaków co jakiś czas odska­kiwaliśmy zakurzyć. W kieszeni miałem paczkę grunwaldów, naprawdę dobre. Kluza nas dogonił i pyta: „Chłopaki, nie ma któryś z was papierosa?”. I moje myśli: dać mu czy nie dać? Dałem — bo gdy popro­sił, był jak dziecko. A potem zobaczyłem, z jaką rozkoszą się zaciągał.

Raz — fajny gość. A dwa?

Wykupił mnie z domu dziecka. Po śmierci ojca mama znalazła się w cięż­kiej sytuacji finansowej, a na utrzymaniu miała jeszcze młodszego brata. I gdy poszedłem do liceum do Krakowa — miałem wtedy 14 lat-to dostałem od kolei zakwa­terowanie w domu dziecka w Krzeszowi­cach. Stamtąd musiałem dojeżdżać do Kra­kowa. Kluza o tym wiedział i sprawę roz­wiązał: załatwił, że pieniądze, które dawa­ło na mnie PKP, będą pokrywać koszty po­bytu w internacie w Krakowie.

A przez dwa tygodnie bytności w domu dziecka nie sypiałem w ogóle i, wstyd przyznać się, płakałem noc w noc; myślałem, że zostanę tu przez całą szkołę. Gdy wy­szedłem stamtąd, odżyłem natychmiast. A Kluzę traktowałem niemal jak ojca, on się mną opiekował. Pytał, jak mi jest w Krakowie, czy czegoś potrzebuję, cza­sem jakąś zapomogę załatwił.

Byli inni ważni ludzie w liceum?

Witold Damasiewicz, wybitny malarz. Dlaczego tak go ceniłem? Nie ceni się na­uczycieli za to, jak uczą, tylko za to, jacy są. Damasiewicz był ludzki — nie wytwa­rzał żadnego dystansu, z uczniami potrafił się przyjaźnić. Był dobrym człowiekiem. Cudowna była jeszcze nauczycielka od rosyjskiego. Jej zawdzięczam to, że słabo umiem ten język.

Była dla Pana za dobra?

Zadawała uczenie się na pamięć wierszy. Raz jeden nauczyłem się Żdi mienia Konstantina Simonowa. Przed każdym półro­czem i końcem roku byłem pytany z tego wiersza i otrzymywałem ocenę bardzo dobrą. Języka polskiego uczyła mnie naj­pierw profesor Grzegorczyk, a w później­szych klasach profesor Romankówna, wy­kładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorka wielu książek. A przez profesor Grzegorczyk zostałem aktorem. Ona zmu­siła mnie do tego, bym wykuł na pamięć Śmierć pułkownika.

Zmusiła?

Nie lubiłem i do dziś nie lubię uczenia się na pamięć, uważam to za najgłupszą rzecz pod słońcem. Gdy gram Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie księdza Ber­narda Leszka Kołakowskiego, to słyszę nieraz: „Jak pan zdołał się tyle tekstu nauczyć?”. Trzeba siąść i wbijać sobie w łeb zdanie po zdaniu. Próbuję zrozumieć tekst, wtedy idzie łatwiej.

A ważni ludzie, których spotkał Pan na starcie drogi zawodowej?

Koledzy z Teatru Stu, m.in. Olgierd Łu­kaszewicz, Wojtek Pszoniak, Janusz Szydłowski, Wiesio Wójcik, Miecio Franaszek. A Krzysztof Jasiński był naszym dyrektorem, nawet gdy jeszcze nie było te­atru; Krzysztof ma umiejętność gromadze­nia wokół siebie ciekawych ludzi. A Janek Łukowski był duchowym wodzem. Miał ogromny talent reżyserski, choć skończył wydział aktorski; aktorstwo traktował jako jeden z progów w drodze do reżyse­rii. Janek był człowiekiem obdarzonym ogromnym poczuciem humoru. Kilka miesięcy po jego przedwczesnej śmierci poznałem Konrada Swinarskiego, kolej­ną bardzo ważną dla mnie osobę. I dostrzegłem między nimi podobieństwo - w spo­sobie bycia i kontaktowania się z drugim człowiekiem.

W 1966 r. Pamiętnik wariata w re­żyserii Jana Łukowskiego wygrywa międzynarodowy festiwal teatralny w Erlangen. Zagrał Pan Popryszczyna.

To był moment utwierdzający mnie w tym, co robię, w przekonaniu, że ten za­wód muszę potraktować poważnie. Zosta­łem zaakceptowany przez jury i publicz­ność międzynarodową. Zmniejszyła się moja niepewność, która, oczywiście, towarzyszy mi do dziś.

Niepewność?

Dlaczego pani jest tym zdumiona? Nie­pewność w aktorze będzie tkwić zawsze. Nawet jeśli niektórzy ją mocno kamuflu­ją, pokazując jacy są potężni, to w ich środku tli się wrażliwość, jak już mówiłem. Dla potwierdzenia opowiem rzecz intym­ną, związaną z Krzysztofem Jasińskim. On sprawia wrażenie twardego faceta błyska­wicznie podejmującego ryzykowne decy­zje. I to jest prawda. Prawdą jest też to, że Krzysztof kryje całe połacie delikatności. Po premierze Rozmów z diabłem, które on reżyserował, a ja grałem, w nocy dostaję od Krzyśka esemesa: „Kocham cię — ch…ju”. Pierwszą część jego treści podyktowa­ła wrażliwa strona duszy Krzyśka, drugą — twardy facet, który nie znosi ckliwości.

Rozmowy z diabłem widział w Teatrze Stu sam ich autor — Leszek Kołakowski. Przyjechał na to przedsta­wienie z Oksfordu.

Jasiński Kołakowskiego honorowo posa­dził w środku pierwszego rzędu, jakby na złość mnie. I im dalej w las przedstawienia, tym bardziej Kołakowski wychylał się, nie­mal wchodził na scenę, oparty brodą o la­skę, i gapił się we mnie. A ja grałem tylko do niego, tak naprawdę graliśmy obydwaj. Niezwykłe doświadczenie poznania ko­goś, z kim się długo obcowało poprzez jego literaturę.

Ważną postacią w Pana życiu był jeszcze ks. Józef Tischner.

Bardzo ważną — do dziś zresztą gram w Wariacjach Tischnerowskich. Tisch­ner mnie namaścił do Historii filozofii po góralsku. Najpierw on miał zagrać siebie, ale już zaczął chorować i w jednym z wy­wiadów na pytanie, kto mógłby go zastą­pić, odpowiedział: „A niech robi to Trela, bo on godo jak jo”. Tischner poza swoim człowieczeństwem, intelektem i odwa­gą miał ogromne poczucie humoru. Na moim benefisie w Teatrze Stu, który re­żyserował Jasiński, publicznie mi udzielił rozgrzeszenia i odpustu zupełnego.

*

Jerzy Trela jest aktorem, urodził się w 1942 r. W trakcie naszej rozmowy podkreślał z całą mocą, jak ważni byli dla niego ludzie teatru. Zofia i Władysław Jaremowie, u których jako lalkarz pracował w założonym przez nich Teatrze Lalki i Maski „Groteska”. Konrad Swinarski, u którego zagrał m.in. w Dziadach i Wyzwoleniu. Andrzej Wajda (Hamlet, Dybuk), Jerzy Grzegorzewski (Sędziowie, Wesele, Morze i zwierciadło), Krystian Lupa (Powrót Odysa, Lunatycy II). Kazimierz Kutz jako reżyser spektakli telewizyjnych — Do piachu, Kolacja na cztery ręce, Noc Walpurgii albo kroki komandora, Stalin, Kartoteka rozrzucona, a w teatrze — Damy i huzary. Jerzego Jarockiego (Życie jest snem, Szewcy, Portret) Trela uznaje za jednego ze swoich najważniejszych nauczycieli.

W listopadzie zaczyna zdjęcia do filmu Ciemno, prawie noc Borysa Lankosza, a w styczniu 2018 r. w Teatrze Stu w Wiedźmach na podstawie Szekspira, reżyserowanych przez Krzysztofa Jasińskiego, zagra Prospera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji