Artykuły

Żarty się skończyły

W latach 70. i 80. był twarzą polskiej satyry politycznej. Dziś Jan Pietrzak — jak czasem żartują jego dawni współpracownicy — widzi siebie w roli instytucji. Najlepiej państwowej.

To już do tego doszło, że nawet „Tygodnik Powszechny” chce o mnie pisać? — ironizuje Pietrzak poproszony o rozmowę. — Zgoda, ale naj­wcześniej za kilka dni. Muszę się przygotować do koncertu, który poprowadzę w niedzielę — zastrze­ga. Nie uda się nam więc porozmawiać.

Napięty harmonogram czy ostrożność? Więk­szość znajomych satyryka na samo brzmienie jego nazwiska reaguje wysoko podniesioną gardą, jak­by nie chcieli mu szkodzić.

— Od kilku lat nie wypowiadam się publicznie na temat Pietrzaka — ucina Daniel Passent, dzien­nikarz „Polityki”, w latach 70. współpracujący z Kabaretem Pod Egidą. — Wszystko, co miałem do powiedzenia na ten temat, zawarłem w książce Passa, do której pana odsyłam.

— Mąż nie potrafi wspominać tamtych czasów bez odniesienia do tego, co Jan Pietrzak robi obec­nie, a oceniać jego bieżącej działalności artystycz­nej po prostu nie chce — to już Elżbieta Gajos, impresario artystyczna Janusza Gajosa.

Cały na biało

W kwietniu stuknęło mu 80 lat i Jan Pietrzak może się wreszcie poczuć spełniony. Jesień działal­ności artystycznej przypadła mu na długo wycze­kiwany złoty wiek ojczyzny niepodległej od wpły­wów rosyjskich i niemieckich, w dodatku pod rządami polityków, którzy rozumieją, co naprawdę dobre dla kraju.

„Przez 49 lat graliśmy kabaret zdecydowanie antyrządowy i przyszedł taki czas w 2015 r., kie­dy raptem się całkiem odmieniła sytuacja. Bo te­raz bardziej opozycja szkodzi Polsce niż władza!” — ekscytował się Pietrzak podczas koncertu jubileuszowego w Opolu, odziany w białą marynar­kę z różami w brustaszy. Ten i inne komentarze — o stołecznym Ratuszu, który chodzi na pasku Moskwy, dlatego nie upamiętnił należycie bitwy warszawskiej z 1920 r., czy o podręcznikach histo­rii, z których okupanci wymazywali słowo „zwy­cięstwo” — padały jednak w stronę pustej widowni opolskiego amfiteatru.

Generalnie Jan Pietrzak nie narzeka na brak po­słuchu. Nie bojkotuje go telewizja publiczna, media prawicowe proszą o komentarze, a młodzi patrio­ci w internecie doceniają ostrze jego satyry, która — jak piszą — „miażdży” lewaków. A to pojemna ka­tegoria: do lewaków Pietrzak zdaje się zaliczać tak­że Lecha Wałęsę, zasługującego, by za zdradę skró­cić go o głowę, „tak jak królów ścinano”.

Robert Górski, współzałożyciel Kabaretu Mo­ralnego Niepokoju, dziś znany bardziej z serialu Ucho Prezesa: — Nie wiem, na ile świadomie pan Pietrzak nawiązuje w obecnej twórczości do kon­wencji stand-upu, która dopuszcza brutalne ata­ki osobiste. Dla mnie kabaret zawsze kończył się tam, gdzie żarty z czyichś słabości i przywar zbliżają się do granicy pogardy. U niego ta grani­ca w tej chwili zdaje się nie istnieć.

A jeszcze parę lat temu Jan Pietrzak miał do ostatnich kilku dekad polskiej historii stosunek bardziej zniuansowany.

„To była rzeczywistość narzucona. Czło­wiek nie miał na nią wpływu. Byli ludzie ze starszych roczników, pokolenie powstań­ców. Oni mieli zupełnie inną świadomość. Ja, kiedy kończyła się wojna, miałem osiem lat. Nie miałem tej świadomości. Wręcz przeciwnie. Byłem kształtowany na pro­dukt komunizmu. Od 1948 r. byłem w wojsku. Trafiłem tam jako dzieciak z gruzów Warszawy. Wojsko układało mi świato­pogląd w myśl kanonów władzy ludowej. Proletariusze wszystkich krajów mają się łączyć i walczyć z imperializmem. Przyj­mowało się to, bo trzeba było przerobić ja­kąś lekcję i zdać egzamin, jak z chemii czy musztry. Dopiero po wyjściu z wojska pod koniec lat pięćdziesiątych zacząłem «łapać», czym jest ten ustrój. Samodzielnie się dokształcałem, by zrozumieć, na czym to wszystko polega” — opowiadał artysta w 2008 r. w wywiadzie dla biuletynu IPN.

Niby ludowe państwo

Czas tej samoedukacji przypadł na epokę wielkiej popularności kabaretów. Pietrzak zaczął bywać na spektaklach kultowego Studenckiego Teatru Satyryków. W telewizji, z którą miał daleki kontakt jako pra­cownik Warszawskich Zakładów Telewi­zyjnych dostarczających Polsce słynnych odbiorników Belweder, oglądał z kolei Ka­baret Starszych Panów. Obcowanie ze sce­ną wyłącznie w roli widza przestawało mu jednak wystarczać i w 1960 r. związał się ze studenckim kabaretem Hybrydy. Aby grać tu oficjalnie, zapisał się nawet — jak twier­dził — na studia wieczorowe na Wydziale Socjologii Wyższej Szkoły Nauk Społecz­nych przy KC PZPR. Rzecz jasna, należał również do partii, która bacznie obser­wowała poczynania swoich członków na młodej stołecznej scenie kabaretowej.

„Po paru przedstawieniach (…) okazało się, że (…) przychodzą do nas esbecy, nagrywają, że trwają dyskusje, kto nam na to pozwolił, jak możemy mówić takie rze­czy, dlaczego są odstępstwa od tekstów. Jednym słowem, zaczęła się cała zabawa z cenzurą, która była dla mnie zaskocze­niem. Po latach wojska i fabryki nie mia­łem pojęcia, że tak funkcjonuje to niby lu­dowe państwo”.

W 1967 r. ludowa ojczyzna straciła reszt­ki cierpliwości do studenckich żartów i Hybrydy zlikwidowano — pod pretekstem za­rzutów o demoralizację młodzieży. W sto­licy gęstniała już marcowa atmosfera. Ale i Pietrzak miał pomysł na bardziej przysta­jący do nowej rzeczywistości kabaret.

Bez podmiotu lirycznego

Z materiałów rozpoznania operacyjnego SB (interpunkcja oryginalna):

„Jan Pietrzak stwierdził, że zamierzał w przeszłości stworzyć samodzielny teatr polityczny, lecz ta koncepcja napotkała na trudności (…). Taka postawa wpływa na to, że nie chcą oni teraz, by ich porównywa­no np. do teatru STS czy też Rozmaitości, chcą za wszelką cenę zachować odrębność i niezależność w tym co robią i jak robią. (…) Ich zdaniem społeczeństwu a szczegól­nie sferom intelektualnym potrzebna jest inna «strawa duchowa»”.

Premiera pierwszego programu Kaba­retu Pod Egidą odbyła się 10 lutego 1968 r. i nowa scena błyskawicznie wypełniła lukę po Hybrydach. Pietrzak zaczął tak­że się pojawiać w telewizji. Latem 1968 r. śpiewał na antenie o symbolicznym inteli­gencie, który „kształci styl w umysłowych igraszkach / póki co / a dostanie tylko pasz­port / i do Anglii prać pieluchy / i do Szwe­cji myć talerze”. Trudno nie czytać tej pio­senki inaczej niż jako satyrę na zmuszo­nych do emigracji w marcu 1968 r. Mimo to udało się mu zgromadzić w swoim ka­barecie dobrych autorów i aktorów: Da­niel Passent, Ryszard Marek Groński, Jerzy Urban, Jonasz Kofta, Kazimierz Rudzki.

Wspomina Daniel Passent: „Pietrzak był bardzo dobrym menedżerem, anima­torem, gospodarzem kabaretu. Miał świet­ny kontakt z publicznością, był dowcipny (…) ale musiał i umiał układać się z władzą, z cenzurą, ze stołeczną Estradą”.

Tym razem satyryk nie zamierzał ogra­niczać się do konferansjerki. Chciał prowadzić kabaret, w którym będzie też gwiazdą. Tak narodziła się sceniczna postać pana Janka, bardziej wygadanego niż oczytany i bardziej pewnego siebie niż obytego. To on stał się osnową spektaklu, zapraszając na scenę innych twórców, ale też wdając się z nimi w dialog, komentując ich wystę­py, zaczepiając publiczność. W Pod Egidą twórcy testowali też daleko posuniętą in­terakcję widowni ze sceną (być może czy­stym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie we Wrocławiu to samo na drama­tycznym podwórku robił Jerzy Grotow­ski). Kazimierz Rudzki, wybitny aktor i pedagog, siedząc przy stoliku pośród wi­dzów, dialogował z grającymi na scenie. W innym programie pojawiła się księga, do której widzowie mogli wpisywać, co też mogą załatwić w peerelowskiej szarzyźnie. Jeden oferował szybsze podłączenie telefo­nu. Inny meblościankę. Himalaistka Wan­da Rutkiewicz pewnego dnia wpisze do księgi: „szczytowanie”.

Pan Janek był też stuprocentowym pro­duktem peerelowskiej edukacji osadzonej na sztywno w piastowskim kośćcu. W oj­czyźnie od Odry i Nysy aż po Bug, wypranej z resztek wątpliwości co do polskości Szcze­cina czy sentymentu za duchami polskiego ziemiaństwa, za to ze świadomością nabytą na wczasach nad Balatonem, że w socjali­zmie nie wszystkie sklepy świecą pustka­mi. Gdy kilka lat wcześniej Starsi Panowie życzyli w kołysance ojczyźnie, by przyśnili jej się rodacy, którzy: „co rano jadą tramwa­jem, / wytworną konfekcją okryci / i darzą uśmiechem się wzajem, / a wszyscy do czy­sta wymyci” — widz mógł nabrać wątpliwo­ści, czy w gruncie rzeczy chodzi nie o umy­cie Polaków, lecz o wyczyszczenie Polski z ustroju, który odpowiada za tę codzien­ną bylejakość. Pod Egidą brud nie miał wy­miaru symbolicznego. Był za paznokciami. Na chodniku. W obsikanych toaletach czy w bufetach, gdzie władza walczyła z plagą alkoholizmu „zaczynając od likwidacji zakąsek”. Podobnie widział rzeczywistość ka­baret Dudek, który próbował jednak filtro­wać ją przez artystyczny subiektywizm.

Zwłaszcza w warstwie języka. „A co ja miałem robić, wysoki sądzie? / Tuńcia śpiewa «Nasza jest noc», miłość wre, a kordły nie ma! / Są tacy, co mogą bez kordły, lecz nie ja” — skarżył się u Dudka oskar­żony Oleś Łupa (w tej roli brawurowy Ja­nusz Gajos) oskarżony o zdemolowanie re­stauracji po tym, jak jejwłaściciel przeciw­stawił się próbie konsumpcji na stoliku krótkotrwałej znajomości z pewną damą (skecz „Kordła”).

Nasz człowiek

Kabaret Pietrzaka po prostu przeżuwał codzienny absurd PRL-u, traktując go jak pierwotny ocean, z którego wyszedł na ląd. Pietrzak wspominał potem, że z premedy­tacją czyścił swoje monologi ze wszystkie­go, co widzowi mogłoby się skojarzyć ze schedą kabaretu literackiego. Pod Egidą miał być kabaretem hybrydowym, który obywa się bez postaci scenicznych. Artyści na scenie mieli być sobą, dodając przez to wiarygodności swoim słowom. „Dziś bę­dzie melancholijnie, bo jestem w nastro­ju melancholijnym” — wzdychał więc ze sceny Jonasz Kofta, ale tuż po nim wcho­dził pan Janek i z akcentem z Kercelaka śpiewał dynamiczny kuplecik, w którym: „Naparzały się dwa typy, / jeden bardziej był napity, / rąbnął w szybę, rozbił głowę / i obudził dwie sklepowe!”.

„Socjalizm tak, wypaczenia nie”? W gruncie rzeczy do tego w latach 70. sprowadzał się program Kabaretu Pod Egi­dą. Nawet władzę ukazywał jako wyło­nioną w procesie selekcji negatywnej, ale wciąż z tego samego polskiego plemienia. „Czy pan wie, kim pan szachuje? To jest przecież mój pionek” — mówił Piotr Fron­czewski w słynnym dialogu o partii sza­chów. „To nie jest pana pionek, tylko moja fi-gu-ra” — odpowiadał mu Pietrzak, wywo­łując aplauz na sali, która w lot łapała po­lityczne niuanse skeczu. „ No to ja Marci­niakiem na F6 i to mi pokryje cztery woje­wództwa, pół radia i otworzy dojście do te­lewizji” — odgryzał się Fronczewski.

Egida szybko stała się społeczno-towarzyskim fenomenem Warszawy, łączą­cym w jednej sali raczkującą polską opo­zycję i przedstawicieli komunistycznego establishmentu. Nawet krytyk „Trybuny Ludu” Roman Szydłowski z okazji które­goś jubileuszu kabaretu pisał, że to „naj­lepsza dziś scena satyryczna w kraju”, z ostrzem krytyki wymierzonym „prze­ciw nierobom, rozróbkarzom i niekom­petencji”.

Jerzy Urban, wówczas publicysta „Po­lityki” i autor tekstów do kabaretu: — Na­zwisk już nie pamiętam, ale w komitecie wojewódzkim PZPR w Warszawie frakcja, jak byśmy to dziś powiedzieli, liberalna, właściwie otwarcie sprzyjała Pietrzakowi. Przekonywali, że Janek w gruncie rzeczy gra w tej samej drużynie, bo uprawia krytykę skoncentrowaną na wynaturzeniach systemu, nie na nim samym.

Epoka odprężenia między kabaretem a PZPR już wkrótce miała jednak przejść do historii.

„Żeby Polska była Polską"

Tę piosenkę Pietrzak napisał w 1976 r. W reakcji — jak twierdzi — na wydarzenia z Czerwca '76.

„Po zajściach w Ursusie (…) partia robiła spędy propagandowe na stadionach i placach. Tzw. masy robotnicze protestowały przeciw warchołom i wichrzycielom z Ur­susa i Radomia. Wychodzili ludzie wyga­niani pod przymusem z zakładów pracy. Stali z pochylonymi głowami, wstydzi­li się. A szajka łobuzów stała pośród flag i wygłaszała przemówienia, jak to warcho­ły i wichrzyciele niszczą nam socjalizm. Było to bardzo przygnębiające widowi­sko” — wspominał w rozmowie dla biule­tynu IPN.

Urban zapamiętał początki tej piosenki inaczej. — Od razu nie spodobał mi się refren. Zasugerowałem nawet, żeby zmienić słowa na „żeby Polska była polska”, bo to nada tekstowi mocniejszy kontekst poli­tyczny — wspomina. — Pietrzak się żachnął, że cała pieśń to tylko takie patriotyczne mrugnięcie okiem w stronę cenzury, dla­tego nie będzie niczego przerabiać.

Fakt, w tekście piosenki nie ma niczego, z czym nie zgodziłby się peerelowski cenzor. Ale już wkrótce staje się ona hymnem sierpniowej opozycji. Pietrzak w Alejach Jerozolimskich, stojąc na pace ciężarówki, śpiewa swój protest song tysiącom uczest­ników marszu pod Dom Partii. Gra po ca­łym kraju w halach strajkujących hut i ko­palń, po stołówkach zakładów pracy, dla robotniczej widowni, z którą do tej pory nie miał właściwie styczności. Żegna się również z Passentem, Ryszardem Mar­kiem Grońskim i właśnie Urbanem — au­torami kabaretu związanymi z „Polityką”.

13 grudnia 1981 r. zastaje Pietrzaka w USA, podczas małego tournée. Wraca do Polski wiosną 1982 r. — ku zaskoczeniu i komunistów, i opozycji.

„Nie gryzie was sumienie?"

Ląduje w kraju, w którym jego piosenki i skecze krążą w drugim obiegu jak bibu­ła. Frazy „Rąsia, buzia, klapa, goździk” czy „wprowadźcie socjalizm na Saharę, a po tygodniu zabraknie tam piasku” — wchodzą nawet do języka. To wtedy, jak mówią jego znajomi, Pietrzak zaczyna wierzyć, że z au­tora kabaretowego stał się przywódcą po­litycznym.

Urban jest już wtedy rzecznikiem sta­nu wojennego i, jak twierdzi, początko­wo jego zwierzchnicy nie zwracali na Pie­trzaka zbytniej uwagi. — Na poziomie naj­wyższych czynników partyjnych, jak się wtedy mówiło, Pietrzak i jego twórczość zaistnieli dopiero wtedy, gdy w stanie wo­jennym Frank Sinatra w amerykańskiej telewizji zaśpiewał „Let Poland Be Poland” — twierdzi. — Uznano to za akt wrogi, choć przecież Janek nie zgodził się wystąpić w tej audycji.

Władzy zależało jednak również na uspokojeniu nastrojów w kraju, dlatego po kilkunastu miesiącach pozwala Pod Egi­dą wznowić działalność. Kabaret startuje z nową obsadą. I z zupełnie innym reper­tuarem, w którym żart coraz częściej prze­plata się z patriotycznym patosem. Komu­niści to już nie poczciwy Marciniak „wysunięty z ramienia na czoło”, ale złowrogi ofi­cer z przesłuchań. W jednej z pieśni cenzura nie zgodzi się na oficera. Pietrzak zmieni go na kontrolera: „A pan mi mówi, panie kontrolerze, / dym z papierosa puszczając beztrosko, / że ja niestety do tych nie nale­żę, / którzy powinni zajmować się Polską”.

Kasety z przedstawieniami wciąż krążą po kraju, ale prawo do komentowania rze­czywistości rości sobie już nowe pokolenie polskich satyryków. W 1986 r. zielonogór­ski kabaret Potem pod wodzą Władysława Sikory prezentuje widzom krakowskiej PaKi program „odjechany w stronę wy­obraźni”, z celowo wyeksponowanym dy­stansem do realiów ówczesnej Polski — bo z echem w roli komentatora. Przywykła do dosłownych kupletów zaangażowanych w politykę widownia ze zdumieniem słu­cha: „Nie gryzie was sumienie? / Mienie… Mnie nie… Mnie też nie. / Niech każdy coś od siebie da. / Bie da… Bieda…. Bieda…. / Prze­cież jest lepiej. / Ej! /I podwyżki dostanie­my. / Niemy… Nie my… Nie my!”.

Robert Górski (rocznik 1971) na pytanie o miejsce Pietrzaka w edukacji satyrycznej jego pokolenia odpowiada zdecydowanie: marginalne. I dorzuca: — Bliżej mi było do Laskowika, który z widownią wdawał się w swoisty flirt. Pan Zenon zresztą powiedział mi kiedyś, gdy się już poznaliśmy, że jego zdaniem w kabarecie publiczność trzeba dopieszczać jak dziecko, robić ukło­ny w stronę jej zbiorowej mądrości, nawet schlebiać jej próżności. Bo wtedy ludzie się otwierają i następuje wymiana emocji. Jan Pietrzak, tak to czuję, bardziej naucza, niż rozmawia.

Maciej Stuhr (rocznik 1975): — Pietrzak? Jestem z innej bajki. Moje poczucie humo­ru kształtowały numery z PaKi.

Dawny znajomy Pietrzaka zwraca uwa­gę na jego słynne spotkanie z Wałęsą na początklu lat 90., podczas którego prosił prezydenta Polski o pomoc w znalezieniu lokalu dla jego kabaretu. Jakby Pietrzak znalazł się w gronie tych legend PRL-u, które po 1989 r. przestały być potrzebne. A może po prostu uznał się wtedy za żywe dobro narodowe?

Prof. Tadeusz Nyczek ujmie tę zmianę chyba najtrafniej. Jego zdaniem na począt­ku lat 90. satyra polityczna z zadymionych sal kabaretowych przeniosła się do tre­ści interpelacji poselskich. W ślad za tym wolny rynek wkroczy również do kaba­retu, co będzie oczywiste dla wszystkich. Poza Janem Pietrzakiem, który dopatrzy się w tym jeszcze jednego spisku.

„Ze mną nie ma żartów, bo ja się na nich znam” — mówił ze sceny satyryk w 1984 r.

Pytanie, która część tej wypowiedzi zdezaktualizowała się pierwsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji