Ateneum, Pod Egidą i „Przy stole”
Trwa płacz nad teatrami, propozycje różnych scen bywają nijakie, nie zawsze zresztą z winy przybytków Melpomeny, a tymczasem Warmiński prowadzi Ateneum bez fanfar, za to każda nowa zapowiedź na afiszu ustawia kolejki przed biletowymi kasami. Przedstawienia idą ponad kompletami, a w stolicy powtarza się opinie: zobaczcie Brela, Złe zachowanie…
A teraz zespół Andrzeja Strzeleckiego, który tak udanie debiutował niewiele ponad rok temu musicalem opartym na muzyce Wallera, tym razem zaprezentował opowieść sceniczną zatytułowaną Kazanie, wykorzystując fragmenty muzyki Nino Poty. Zespół przypisany na stałe do Stołecznego Biura imprez Artystycznych występuje na scenie Ateneum gościnnie, a jedenastka młodych aktorów, którzy udowodnili, że potrafią się i ruszać i śpiewać, tym razem ma też coś do przekazania l to wcale nie błahe treści, i, oczywiście, nie tylko o nietolerancję chodzi, jak to sugeruje ostatnie wypowiadane na scenie zdanie. Ewa Czarniecka-Strzelecka zrobiła scenografię nadzwyczaj tanią, ale sugestywną, ktoś inny ubrał grupkę ludzi w byle co, rekwizytów prawie nie ma poza wózkiem inwalidzkim, tekst samego reżysera, czyli Strzeleckiego — godzina i piętnaście, bez przerwy, krótko, a właściwie wszystko… Więc jeszcze raz gratulacje dla twórcy i grupy, która się przy nim zebrała.
Kabaret Pod Egidą zmienia adresy. Do tego już przyzwyczailiśmy się. Ile ich było? Cztery, pięć? Tym razem wyniósł się z lewobrzeżnej Warszawy na Rondo Wiatraczne, do stodołowatej kawiarni Olszynka. Z intymności kabaretowych salek, w których snuł się dym papierosowy, a puenty serwowane ze sceny zataczały krąg i ze śmiechem wracały na scenkę, Pietrzak przeniósł swój kabaret w inny, bardziej ludowy entourage i program do tego dostosował. Tym razem jest to program właściwie jednego autora (Pietrzak), do którego tekstów muzykę skomponował bądź sam autor bądź Wł. Korcz, a czasem jest to wprost ludowa przygrywka. „Życiorys”, niestety, zachował sporo powtórzeń, jest jeszcze stale bardzo śmieszny, ale jakby coraz mniej oddechu i tego, o co nam zawsze w kabaretach wywodzących się z nurtu studenckiego najbardziej szło. Może to czas taki, że wszyscy jesteśmy zmęczeni i przygaśli, że nawet w piosence finałowej jest tylko refren: „jeszcze żyjemy, jeszcze kręci się świat”.
Znakomite jest to, że Pietrzak nie rezygnuje. Że pcha swój kabaret przez niezliczone wertepy, że potrafi zatrzymać i pana Piotrusia, i wspaniałą Dałkowską, i przyciągnąć Janusza Gajosa, który wbił się w pamięć telewizyjnej widowni jako 1/5 Czterech pancernych i psa, a który jest wspaniałym aktorem dramatycznym mającym na swoim koncie role do zapamiętania, ale okazał się też wybornym aktorem estradowym, błysnął talentem przez lata skrywanym pod pancerną podszewką. Są jeszcze panie Zającówna i jazzująca młoda piosenkarka Błażejczyk, są panowie Jaroszyński i Daukszewicz, a moje specjalne podziękowania należą się Pietrzakowi za tekst własny rozmowy z kontrolerem: Pan mi mówi.
No, i absolutna rewelacja! Na Miodowej, na scence Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej, Maja Komorowska zrobiła warsztatowe przedstawienie ze studentami roku aktorskiego. Jest to naprawdę coś pysznego. Na motywach Wesela Czechowa Komorowska wystawiła spektakl Przy stole. Powiało młodością, świetnym aktorstwem, świeżością interpretacji. Obrazek z wesela gdzieś w guberni, z soczystymi postaciami, charakterystycznymi gestami, minimum słów, zrozumiałe wszystko, prześmieszne — ale nie tylko — w swoim prymitywizmie. Młodzi aktorzy byli doskonali, a Maja Komorowska potrafiła wyciągnąć z nich wszystko, do deski. Osiem nazwisk: Krzyżanowska, Piątek-Górecka, Robótka, Szymańska, Janiszewski, Konopczyński, Pomorski i Szczęsny.
A swoją drogą, jak to się dziwnie dzieje. Co rok niemal świetne przedstawienie dyplomowe. W szkole na Miodowej robili je znakomici reżyserzy jak choćby Jarocki, pedagodzy szkolni o wybitnych aktorskich nazwiskach (vide Komorowska), a także początkujący w zawodzie młodzi (Strzelecki, który zrobił kiedyś kabaret Kur, nie mówiąc już o Złym zachowaniu). Każde z tych przedstawień było olśnieniem, widać było, że pieniądze, jakie pochłania na Miodowej kształcenie aktora, nie idą na marne, że nie wypada śmiać się z tytułów magisterskich przez szkołę przyznawanych, bo wypuszcza autentycznych perfekcjonistów potrafiących pięknie i wyraźnie mówić, sprawnych ruchowo, myślących, wrażliwych, po prostu dobrych. A potem młodzi wsiąkają w zespoły teatralne, często grają ogony, rzadziej trafi im się pierwszoplanowa rola, rzadko bywa, że wyniesie ich do społecznego odbioru celuloidowa taśma. Wsiąkają w zrutynizowany teatr. W zespoły, w których giną i wiele lat musi czasem upłynąć, aby prawdziwe talenty przebiły się, aby weszły do trwałego obiegu. Ale to, oczywiście, nie nasza nadwiślańska specyfika Muza aktorska jest kapryśna, a dola wyrobnika sztuki podporządkowana wiatrom, mody, przypadkom i zmienności nastrojów publiczności.