Artykuły

Impet

1.

W maju 1964 roku Herbert von Karajan po ośmiu latach opuścił stanowisko kierownika artystycznego wiedeńskiej Staatsoper — w wy­niku sporu z dyrektorem Egonem Hilbertem. Była z tego niezła awantura. Po ćwierćwieczu, w latach osiemdziesiątych, dyrygent komen­tował swoją pracę: „Jeśli na początek przyjmie się za ideał, że każdy operowy wieczór będzie sensacją, oznacza to stawianie żądań niemoż­liwych do zrealizowania. Na całym świecie nie ma dostatecznej liczby znaczących śpiewa­ków, by choćby w jednym teatrze zapewnić co wieczór obsadę najwyższej jakości. Już przy poszukiwaniu trzeciego rewelacyjnego teno­ra należałoby zwątpić. Także publiczność by­łaby znużona, gdyby każdego wieczoru ofero­wać jej premierową jakość”.

Jasno jednak wskazywał, co udało mu się osiągnąć: „Mój plan był na dłuższą metę w Wied­niu nie do zrealizowania: jednak stale się tego próbuje, ale w żadnym teatrze operowym nie da się uzyskać lepszego rezultatu niż ten, który osiągnąłem za moich czasów w Wiedniu. To znaczy przy okrągłej liczbie 300 wieczorów w sezonie mieliśmy może 40 spektakli, kiedy to wszyscy na scenie, w orkiestrze i wśród publiczności mogli być całkowicie usatysfak­cjonowani. Sporo było tylko rutyną, której nie musieliśmy się wstydzić. A co najmniej 100 wieczorów operowych w sezonie, także w czasach mojej epoki, było okropnością. Tego nie można zmienić, tego także i dzisiaj żaden dyrektor opery w niczym nie zdoła poprawić”.

Sto okropnych! Pięknoduchów oburzy taka samoświadomość. W tym czasie Karajan był „dyrektorem muzycznym Europy” i odchodząc z opery, nie szedł w pustkę: kierował Berliń­skimi Filharmonikami i festiwalem w Salz­burgu, współpracował z La Scalą i Wiedeński­mi Filharmonikami. Z utęsknieniem czekała na niego nowojorska Met.

2.

W maju 1965 roku Bohdan Wodiczko po niespełna czterech latach opuścił stanowisko kierownika artystycznego warszawskiego Te­atru Wielkiego Opery i Baletu. W trakcie ro­ku 1961 został powołany na stanowisko dyrek­tora warszawskiej opery, aby przygotować zespół i repertuar na potrzeby odbudowywa­nego i rozbudowywanego gmachu przy placu Teatralnym. Po siedmiu latach, w 1972, na ła­mach „Teatru” dyrygent opisywał swoje do­świadczenia: „Teatr na Nowogrodzkiej był eks­perymentem, nauką dla zespołu, jak szybko można pracować, jak opanować wiele kie­runków i stylów. Nie obyło się przy tym bez potknięć. […] Umyślnie prezentowaliśmy przedstawienia bardzo konwencjonalne i bar­dzo nowoczesne. Nie wszystkie stały zresztą na idealnym poziomie”.

I wyjaśniał swój zamysł: „Profil repertu­arowy teatru na Nowogrodzkiej był tak pomy­ślany, żeby w wyniku dyskusyjnego programu widz sam decydował, co chciałby w tym nowo otwartym teatrze widzieć. Tylko w ten sposób można było coś zrobić. I wówczas kiedy nasze poczynania zaczęły procentować, niespodzie­wanie ktoś doszedł do wniosku, że to wszystko właściwie nie ma sensu, że nikt na to nie będzie chodził. A przecież na Nowogrodzkiej nie by­ło żadnych wycieczek, natomiast o bilety było bardzo trudno”.

I ten wysoki lot przerwano. Wodiczko stale wypowiadał wojnę marnej codzienności, choć miał pewnie podobną świadomość, co Karajan. Ale nie miał nigdy tyle szczęścia — po odejściu z opery nikt na niego nie czekał. Co smutniejsze, nigdy nie udało mu się spełnić marzenia, by stale i przez lata współpracować z tą samą orkiestrą.

3.

To nie jest biografia. Choć wątków biogra­ficznych nie brakuje (genealogia, rodzina, czas nauki i wędrówek). Michał Klubiński skupia się na działalności zawodowej Bohdana Wodiczki i bardzo szczegółowo odtwarza jego programy działania w Filharmonii Kra­kowskiej, Filharmonii Narodowej i Operze Warszawskiej. To niezwykły materiał poka­zujący rozmach myśli oraz umiejętność prze­łożenia jej na działanie. Niewiele osób w dzie­jach polskiej kultury umiało niemal w biegu uruchomić tak spójne programy działania, wzbudzające tak żywą reakcję, czasami także gwałtowne protesty. Detalicznie poznajemy wszelkie niuanse tytułowej koncepcji — od na­rodzin (wpływy studiów w Pradze) po różne sposoby jej formułowania i realizacji.

Opis początku pracy w operze przyprawia o zawrót głowy. W lipcu 1961 objął stanowis­ko. Umiał szanować decyzje poprzedników i w pierwszych miesiącach wznawiał tytuły zgodnie z planem. Ale już od stycznia 1962 za­czyna się Wodiczkowy czas. I to jak!

Konrad Swinarski i Jan Kosiński przygo­towali Króla Edypa i Persefonę Igora Strawiń­skiego. Do dziś widzowie wspominają chwilę, gdy omal skamieniały chór w Edypie podnosił wzrok… Mocny, elektryzujący obraz. Tym przedstawieniem podbiją Europę. A później co miesiąc premiera. Krytycy zachwyceni nowościami, rosnącym poziomem wykonań. Do tego bywanie w operze stało się modne — właśnie wśród młodego pokolenia.

Nie był to przypadek. Na samym początku dyrekcji, we wrześniu 1961, uruchomiono pro­gram Opera Viva — skierowany do młodzieży i studentów. Wtedy też ukazał się pierwszy numer czasopisma „Opera Viva”, bezpłatnego dodatku do programów — w efektownej szacie graficznej, za każdym razem z innym redak­torem prowadzącym (wyszło sześć numerów, kolejni redaktorzy: Jan Weber, Bohdan Pociej, Jerzy Waldorff, Witold Filier, Bogusław Schaef­fer, Janusz Cegiełła, Andrzej Kolasiński).

Cóż, był i brak wyczucia. Wodiczko od no­wa budował zespół. Gigantyczne zwolnienia (ponad sto osób, w tym wielkich gwiazd, jak Maria Fołtyn czy Wanda Wermińska) zostały przeprowadzone… korespondencyjnie. A taki tryb potrafi boleć. Dyrektor umiał przyznać się do błędu — zwolnionego w 1961 Kazimierza Korda kilka lat później, w 1969, polecał na kierownika artystycznego WOSPR. Tempo pracy i wymagania pewnie nie rodziły życz­liwości. A resort zarzucał dyrekcji, że bilety były zbyt tanie!

Niezwykły jest impet, konsekwencja i sku­teczność Wodiczki. Za każdym razem w ciągu jednego sezonu tworzył instytucję na nowo. I z sensem!

4.

Podskórnym wątkiem książki jest konflikt dwóch wielkich dyrygentów — Witold Rowicki kontra Bohdan Wodiczko — który zaważył na losie bohatera książki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Rowicki wziął udział w ministerialnej intrydze, pozwolił mianować się kierownikiem artystycznym Teatru Wiel­kiego, dyrygował inauguracją w listopadzie 1965 roku i kilka miesięcy później złożył stano­wisko. Skąd tak bezwzględna i bezinteresowna złośliwość spełnionego artysty.

Książka pokazuje możliwe źródło konfliktu. W 1955 Rowicki inaugurował odbudowany gmach Filharmonii Warszawskiej. (Od 1950 ja­ko szef tej orkiestry wiele uczynił, by powstał ten budynek). Tymczasem krótko potem mi­nister Sokorski uznał, że poziom orkiestry wymaga naprawy, a repertuar przewietrzenia. Bezceremonialnie zwolnił Rowickiego i po­wołał Wodiczkę, który w ekspresowym tempie spełnił pokładane w nim nadzieje.

Jednak wiatr odnowy wiał krótko. Rowickiemu udało się wrócić na stanowisko w 1958, by pracować nieprzerwanie do 1977. Co nie prze­szkodziło (trochę na wzór Karajana?) na krót­ko stać się „dyrektorem muzycznym War­szawy”, kierując naraz filharmonią i operą. Motyw zemsty?

Michał Klubiński zaznacza, że te zmagania nadal stanowią temat tabu (trzydzieści lat po śmierci obu przeciwników!). Kto nie wierzy, niech zajrzy na stronę internetową poświęconą Rowickiemu: nie ma ani słowa, że dyrygent miał jakieś kłopoty w filharmonii.

5.

Trzeba wspomnieć o kształcie książki. Do­skonała okładka ze zdjęciem Marka Holzmana, sporo ilustracji. Wielką wartością jest zebranie ogromnego materiału dowodowego, który potwierdza wizję i talent Bohdana Wo­diczki. Ta książka była potrzebna.

Zastanawia jej konstrukcja — podział na roz­działy (jest osiem). Opis Wodiczkowej koncep­cji znajduje się w rozdziale czwartym, który liczy sobie dwieście stron, z czego szczegóło­wy podrozdział opisujący szefowanie w ope­rze warszawskiej stanowi sto trzydzieści stron. Dla lepszej czytelniczej nawigacji, dla wy­dobycia wątków ten materiał powinien być podzielony na dalsze cząstki.

Czytelniczym kłopotem jest też autorska skłonności do kwiecistych określeń oraz kun­sztownie budowanych, wielokrotnie złożo­nych okresów. Niekiedy sporą chwilę zajmo­wało mi skojarzenie podmiotu z orzeczeniem — dzieliła je bowiem spora odległość „naznaczana" wtrąceniami.

I w związku z powyższym, rad bym wiedzieć, co dla szacownego wydawnictwa naukowe­go oznacza sformułowanie „opracowanie re­dakcyjne”? Zdaje się, że to taka ,,trochę redak­cja, a trochę nie”. W książce wyraźnie brakuje ręki redaktora, który dopilnowałby: korekty, układu treści, komunikatywności.

6.

To ważna książka o głupocie władz kultury, o tępej i bezmyślnej polityce — w której układziki, intrygi, ministerialne widzimisię znaczy najwięcej. Od lat Bohdan Wodiczko jest dla mnie figurą symboliczną dla dziejów polityki kulturalnej Rzeczypospolitej.

Tyle trudu, tyle planów, tyle talentu — tak łatwo roztrwoniono. Tyle szans zaprzepasz­czono. Wyrzucono człowieka z planem, by powołać ludzi bez planu, bez myśli. Najważ­niejsze było dokonać zmiany. „W Warszawie panuje spokój”.

Miałem w pamięci twarz Wodiczki, gdy ob­serwowałem podchody wobec Mariusza Tre­lińskiego w 2006 roku. Działo się to w jednym z najintensywniejszych sezonów Teatru Wiel­kiego w ostatnich trzech dekadach. Co za para­doks: jesienią 2006 roku Treliński odbierał Na­grodę im. Konrada Swinarskiego, gdy tymcza­sem ulubieniec pani prezydentowej Kaczyńskiej mościł się w operze i szykował mu zwolnienie.

Nieprzyjemnie czyta się tę książkę. Nie­ustannie wraca myśl, że nic się nie zmieniło. Urzędnicy wiedzą, że za psucie kultury nie tra­fią do więzienia, nawet grzywny nie zapłacą — tę zapłaci budżet państwa. Tak było w 1965 ro­ku, gdy stać nas było na odwołanie przed pre­mierą Wozzecka Berga w reżyserii Konrada Swinarskiego (decyzją solistów i pracowników technicznych!) oraz zakończenie współpracy z choreografką Françoise Adret, skutkujące międzynarodowym arbitrażem i wysokimi od­szkodowaniami. Tak jest i teraz, gdy w łódzkiej operze odwołano omal gotową Śmierć w We­necji Brittena (kary zapłacono), a gdzie indziej bezprawnie zwalnia się ludzi, by już potem decyzją sądu płacić karne odsetki.

Niestety, jedyne piekło, które czeka takich urzędniczych psujów, to piekło przypisów. Po latach historycy wymierzają racje i na ogół ar­tyści wygrywają. Choć to gorzkie, pyrrusowe zwycięstwo. Nikt nie odda zmarnowanych lat. W ostatnich stu latach paru ich było, co ten czas tracili: Schiller, Wierciński, Horzyca, Wodiczko, Dejmek, Holoubek, Treliński, Brzoza, Klata.

Dobrze, że autor oddaje sprawiedliwość Stanisławowi Witoldowi Balickiemu, wynotowując wszelkie odnalezione na jego temat nieprzyjemne epitety oraz zestawiając jego zasługi dla ukatrupienia najciekawszych ini­cjatyw. Pamiętajmy: niemal równocześnie dy­rektor generalny MKiS Balicki bezinteresow­nie poniżał i niszczył dyrektorów podległych sobie instytucji: Arnolda Szyfmana, Bohdana Wodiczkę i Kazimierza Dejmka. I takie bywa­ją sposoby na nieśmiertelność. Mam nadzieję, że jest nas kilkoro w Polsce, którzy notują działania współczesnych Balickich.

autor / Michał Klubiński

tytuł / Bohdan Wodiczko. Dyrygent wobec nowoczesnej kultury muzycznej 

wydawca / Universitas

miejsce i rok / Kraków 2017

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji