Artykuły

Ciebie też

„Miło cię było zobaczyć” Stanisława Chludzińskiego i Bartosza Cwalińskiego w reż. Stanisława Chludzińskiego w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

„Miło cię było zobaczyć” Stanisława Chludzińskiego i Bartosza Cwalińskiego w reż. Stanisława Chludzińskiego w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Każdemu zdarzają się czasami takie sytuacje. Wychodzimy z domu, dajmy na to do pracy, albo na zakupy. Dzień jest jak każdy inny; tak zwyczajny, że szkoda gadać. Po tygodniu pamiętalibyśmy z niego tyle, że była straszna ulewa i trzeba było schować się pod wiatą przystanku autobusowego. Później dzień zniknąłby w czasie, jak łzy w deszczu, ale nie tym razem, bo przypadkiem spotkaliśmy kogoś znajomego. Kogoś, kogo prawie wyparliśmy z pamięci, bo nie widzieliśmy go od miesiąca, roku, dekady albo dwóch. Tego spotkania nie zapomnimy, choćby miało być przelotne.


Dokładnie taka sytuacja spotyka bohaterów spektaklu Miło cię było zobaczyć z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego, w reżyserii Stanisława Chludzińskiego. Hania (Agnieszka Radzikowska) wraca po latach z Ameryki do swojego domu na Śląsku, żeby uporządkować sprawy po zmarłym ojcu i spotyka na przystanku autobusowym Wojtka (Michał Żurawski), czyli swojego byłego chłopaka sprzed wielu, wielu lat. Nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, a teraz, gdy oboje wkraczają w piątą dekadę życia, nagle wpadli na siebie i... co z tym dalej zrobić? Chwilę pogadać i pójść każde w swoją stronę? To tak jakoś głupio: druga okazja pewnie się już nie nadarzy, więc może trzeba kuć żelazo póki gorące? Hania i tak ma sprawy do załatwienia w domu zmarłego ojca, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kupić wino, pogadać, powspominać, spalić jointa, pooglądać stare nagranie z kaset wideo. Od tego to wszystko się zaczyna, jak od kamyka rzuconego w przepaść i wywołującego lawinę.


Streszczony wyżej prolog widzowie obserwują w holu na parterze kamienicy, w której mieści się mała scena teatru. Potem idziemy na górę, do głównej sali, w której zaaranżowano intymną, kameralną przestrzeń pomiędzy miejscami dla widzów. Rzędy siedzeń piętrzą się z lewej i z prawej, a pomiędzy nimi – prosta scenografia ze zwykłą kanapą, stolikiem, fotelem, telewizorem i magnetowidem. Mieszkanie ojca Hani jest na wyciągnięcie ręki; bohaterowie/aktorzy również. Warto zainwestować w miejsce w pierwszym rzędzie. Wtedy tylko widok skrytych w półmroku widzów po przeciwnej stronie sceny przypomina, że nie jesteśmy w zwykłym mieszkaniu z meblościanką i ze szklankami do herbaty w metalowych koszyczkach.


Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że główna część spektaklu to trwający nieco ponad godzinę aktorski taniec, w którym napięcie stopniowo narasta i się rozładowuje, narasta i rozładowuje, aż do finalnego fortissimo, które ma potencjał do wbicia widza emocjonalnym kafarem prosto w fotel – albo, wprost przeciwnie, do odrzucenia go swoją melodramatyczną, uwikłaną w liczne zwroty dynamiką. Autorzy tekstu, czyli Stanisław Chludziński i Bartosz Cwaliński, stawiają na zwyczajność i hiperrealistyczne portretowanie bohaterów, a zwykłe życie przecież nie stroni od melodramatyzmu tak żenującego, że zęby trzeszczą. Na scenie nie brak więc nostalgicznych wspominek („a pamiętasz jak...”), żartów i przekomarzania się, ale też wzruszających wyznań, wyrzutów, krążenia wokół sedna sprawy i wzajemnego odczytywania podtekstów pływających po gęstej zupie gotujących się emocji. Całość skonstruowano tak sprawnie, że można nie zauważyć, jak zręcznie autorzy przemycają widzom wiedzę o przeszłości bohaterów. Ich historia rozwija się powoli metodą odsłaniania wyłożonych na stół kart, a kolejne fakty, ujawniane mimochodem w rozmowach, rzucają coraz to nowe światło zarówno na to, co było, jak i na to, co oglądamy na scenie. Tu już nie ma realizmu, za to jest niezbędna do uzyskania dobrego efektu warsztatowa biegłość. Obaj scenarzyści doskonale panują nad uwagą widzów i nad narastającym napięciem, nie wpadając przy tym na mielizny sztuczności i braku realizmu. Słowem, nic nie stoi między widzem a opowiadaną historią, w której można się zanurzyć po czubek głowy i poczuć, że się Wojtka i Hanię podgląda, a nie po prostu ogląda.

Ogląda się to znakomicie, bo Agnieszka Radzikowska i Michał Żurawski odgrywają swoje role wzorowo, zlewając się ze swoimi bohaterami w jedno, a reżyser równie skutecznie prowadzi ich przez kolejne punkty narracji. Szczególnie Żurawski tutaj błyszczy, kreując maskującego ironią i żartami rozczarowanego faceta, którego życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku niż planował. Niekoniecznie złym, ale jednak nie takim jak planował, co jest już wystarczająco rozczarowujące. Miał być reporterem zmieniającym świat, a został pismakiem relacjonującym lokalne festyny dla miejscowej prasy, uwikłanym w nieudane małżeństwo, z trudem trzymającym skrywaną autoagresję w ryzach i zmagającym się z upływem czasu odbijającym się tak na duchu, jak i na ciele. Radzikowska dotrzymuje mu kroku ze swoją Hanią, której nie do końca wyszła kariera za oceanem, chociaż trudno mi patrzeć na jej rolę bez porównań do innego spektaklu z tego samego teatru, Godej do mie, gdzie kreuje bardzo podobną postać. Oba spektakle mają ze sobą wiele wspólnego, z tym, że przedstawienie Roberta Talarczyka cechuje nadmierna efektowność środków przesłaniająca miałkość historii skupionej na, mówiąc kolokwialnie, bajerowaniu widza dążeniem do autentyzmu, manifestującym się w spektakularnym (ale znaczeniowo pustym) utożsamieniem miejsca akcji z miejscem gry, czyli luksusowym penthousem Hotelu Diament.


Tym, co w Miło cię było zobaczyć, zadziwia najbardziej, jest tekst: napisany przez ludzi, którzy z racji wieku nie mogą mieć bezpośredniego wglądu w sytuację swoich bohaterów. Mogą najwyżej ekstrapolować własne doświadczenia, bo ani Chludziński, ani Cwaliński, nie mają jeszcze trzydziestki. Mają za to rzadko spotykany dar obserwacji i zrozumienia ludzi, który pozwala im opowiadać o sprawach niekoniecznie ich dotyczących w sposób więcej niż przekonujący. To czyste rzemiosło, sprawne jak niemiecki samochód. Ma jeździć, więc jeździ. Ma się nie psuć, więc się nie psuje. Ma dowieźć widza do celu wygodnie, szybko i bez komplikacji – i robi to. Tylko tyle i aż tyle. W zasadzie jedyny równie dobrze skrojony tekst w tej edycji Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, który ma na celu opowiedzieć widzowi jakąś historię, to Biedermannowie Anny Wakulik w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Od biedy może jeszcze Anioły w Warszawie Julii Holewińskiej w Teatrze Dramatycznym.I tyle. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Chludziński bardzo sprawnie reżyseruje własny tekst, świadomie i z głową przycinając go na potrzeby lepszego efektu scenicznego (czego nie zrobiono w bardzo dobrym, ale nieznośnie przegadanym Pigmalionie z Teatru Polskiego w Poznaniu).


Jeżeli do czegoś można się tu przyczepić, to do faktu, że jest to spektakl w małym stopniu... teatralny? Pomijając specyficzny układ widowni nie ma tu niczego, co nie mogłoby zostać wyrażone równie skutecznie w języku innego medium. Działa to jako dramat, działałoby jako powieść obyczajowa, działałoby też jako film. Miłośnicy teatru jako autonomicznego medium, nieredukowalnego do innych rodzajów sztuki, mają prawo kręcić nosem, ale... to nie jest rzecz do nich kierowana. Nie chodzi tu o sztukę dla sztuki, tylko o pokazywanie rzeczywistości poprzez sztukę, za jej pomocą i bez dodatkowego komentarza. Wracając do metafory motoryzacyjnej: to auto nie ma być najpiękniejsze, najoryginalniejsze i przełomowe. Ono ma zawieźć widza w określone miejsce, żeby pooglądał widoki i sam sobie z tego wyciągnął wnioski (albo i nie). Ten aspekt sztuki bywa dzisiaj niedoceniany w teatrze, a ludzie to przecież zwierzęta narracyjne. Opowiadamy sobie historie. Siadamy przy ognisku i słuchamy kogoś, kto mówi „opowiem wam o...”. Dla rozrywki, dla nauki, dla zabicia czasu. Wszystko jedno. Najważniejsze, że opowieść wciąga i można się w niej zatracić, czegoś się nauczyć, albo po prostu zapomnieć na moment o codzienności. Jeśli odbywa się to bez obrażania inteligencji widza – tak jak tutaj – to wszystko gra.


Tutaj opowieść jest dość zwyczajna, ale jest ciekawa właśnie dlatego, że jest boleśnie banalna i intencjonalnie pozbawiona efektownej koloryzacji, nawet jeśli finał grozi przez moment łzawym zakończeniem à la Romeo i Julia. Miałem co do niego wątpliwości, ale potem przypomniałem sobie różne żenujące historie z czasów nastoletnich i studenckich, i się tych wątpliwości pozbyłem. Zresztą łatwo jest się w tej historii odnaleźć. Każdy miał jakieś plany na przyszłość związane z karierą i związkiem, które w mniejszym lub większym zakresie nie wypaliły. To banalne, jak samo życie, a spektakl zmusza do konfrontacji z rzeczywistością która właśnie taka jest. Jak każda tego typu konfrontacja, jest to proces niekoniecznie przyjemny, ale niezbędny, żeby możliwe było wyjście z pokazu z poczuciem ulgi, że uff, nie tylko ja mam żylaki odbytu i nie taką pracę, jak sobie wymarzyłem. Ciśnie się pod palce słowo katharsis, ale tak podniosłe i wyświechtane terminy głupio brzmią w zestawieniu z rzeczywistością, która rzadko bywa wniosła, o ile w ogóle.


***


Bartosz Cwaliński, Stanisław Chludziński MIŁO CIĘ BYŁO ZOBACZYĆ. Reżyseria: Stanisław Chludziński, dramaturgia: Bartosz Cwaliński, scenografia, kostiumy: Aleksandra Grabowska, muzyka: Nikodem Dybiński, wideo, reżyseria świateł: Tadeusz Pyrczak. Prapremiera w Teatrze Śląskim im Wyspiańskiego w Katowicach 24 listopada 2024.



Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji