Artykuły

Urealnienie

„Dom niespokojnej starości” Michała Buszewicza w reż. autora w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Anna Pajęcka, członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

„Dom niespokojnej starości”  Michała Buszewicza w reż. autora w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Anna Pajęcka, członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Dom niespokojnej starości – tytuł, który niby jest wywrotowy, bo brzmi jak oksymoron, ale też jak coś, co w pewnym sensie rzeczywiście kiedyś istniało. Bo był to mini-serial, parę krótkich odcinków, nadawany w 2005 roku w telewizji, która jeszcze była wspólna, była trochę domowa. Trafiam na niego już po spektaklu Buszewicza – w odmętach VOD, z ciekawości i z tęsknoty, na fali emocji, które niosą się po kraju po ostatnich wyborach. Chcę czegoś „telewizyjnego”, chcę humoru, który pamięta czasy sprzed internetu, sprzed ironii, sprzed Twittera.


I nagle orientuję się, że to przecież znam. Oglądałam to. W 2005 roku mam trzynaście lat, siedzę na podłodze przed telewizorem. Starość to wtedy fikcja. Myśl, która nie znajduje miejsca w ciele. Patrzę na serial Dom niespokojnej starości, a w nim na Kukułkę – pensjonat dobrej starości – jakby to była dekoracja w muzeum rzeczy, które nigdy mnie nie spotkają. Nawet moja babcia w ogóle nie wydaje mi się mieć czegokolwiek wspólnego ze starością. Ma sześćdziesiąt lat, zmarszczek nie ma (co to za geny!) i chodzi szybciej ode mnie. Myślę już wtedy, że to bardzo dobry wiek. Słowo „starość” zarezerwowane jest w moim słowniku dla kogoś o dwie dekady dalej. I wciąż trzymam się tej definicji – jakby miała chronić przed czymś więcej niż tylko metryką.


Kilka lat później – może pięć, może sześć – wpada mi w ręce literatura społeczna. Trafiam na książkę z wydawnictwa Bęc Zmiana. Tytułu nie zapamiętuję, co potem długo będzie mnie irytować, bo próbuję ją odnaleźć, zreprodukować moment odkrycia – bezskutecznie. W jednym z esejów pada zdanie, które rozsadza mój obraz świata: że wszystko to, co publiczne, zostało zaprojektowane nie dla nas-jutro, tylko dla nas-teraz, ale tylko jeśli jesteśmy młodzi i sprawni. I że starość, która nadchodzi, to nie tylko zmarszczki i wolniejszy chód, ale systemowy kryzys: zbyt wąskie chodniki, zbyt krótkie zielone światło, zbyt małe litery. Żyjemy w świecie zbudowanym przez młodych dla młodych, i dopóki sami nie przestaniemy się w tym mieścić, fikcja ta działa jak dobre kłamstwo.


Esej zostaje we mnie długo. Nie wiem nawet dlaczego – może dlatego, że coś we mnie przeczuwa. Bo wraca dwa lata temu, gdy dostaję propozycję pracy dla posłanki i ją przyjmuję. Ona trafia do sejmowego koła ds. polityki senioralnej. Ja, krytyczka teatralna z dorobkiem bardziej w sztuce niż w samorządzie, zaczynam czytać raporty, pisać przemówienia, wymyślać strategie, zostaję specjalistką do spraw seniorów w polityce. I w którymś momencie – w którymś akapicie albo między dwoma interpelacjami – orientuję się, że ten temat rozpala mnie bardziej niż wszystko to, co wcześniej. Bardziej niż sztuka Florentiny Holzinger, gdzie dwie performerki uprawiają seks na szybko zbudowanym na scenie krzyżu. Serio. O masz ci los.


I ten – przyznaję – przydługi wstęp do recenzji spektaklu Michała Buszewicza ma sens, bo tak naprawdę nie o starości będzie mowa, tylko o tym, jak o niej myślimy i jaka jest w naszej wyobraźni. Bo o tym jest ten spektakl. Nie o starości. I to nie jest prowokacja, tylko raczej intuicja. Może twórcy się obrażą za tę interpretację. Może redaktor tego tekstu uzna, że nie zrozumiałam tematu. Ale to już ostatnia konkursowa recenzja, więc pozwolę sobie na luksus wyjścia poza pancerny obiektywizm.


Zaczyna się od śmierci, a właściwie osamotnienia. Helena (Beata Zygarlicka), wdowa, na starość nie chce mieszkać sama. Nie chce być tą, która zawsze potrzebuje miejsca siedzącego w tramwaju, chociaż dziś – akurat dziś – chętnie by usiadła. Helena żyła dobrze, ma więc wokół siebie grono znajomych oraz duży dom. Jednak, jak słyszymy, „czuła, że żyje inne życie niż chce żyć”. Postanawia sprawdzić się w realizacji idei cohousingu. Kolorowa gromada indywidualistów spędzi wspólnie starość i będzie wspierać się w jej trudnych i lepszych momentach. Później, przez większość przedstawienia, obserwujemy sukcesy i porażki projektu: najpierw wprowadzka, później wspólna gimnastyka, nawet próba stworzenia przedstawienia dla rodzin, impreza, ćwiczenia fizyczne, romanse i konflikty. Spektakl toczy się w dwóch rzeczywistościach: tej scenicznej i tej zza sceny, urealnionej przez ekspertów codzienności – osoby starsze, które oglądają i komentują przedstawienie z wideo-nagrań. Czasem odnoszą się w tym do swojego życia i doświadczeń, a czasami opowiadają po prostu o tym jak odbierają. Moja terapeutka nazywa taki zabieg „urealnianiem”. To, co nieoswojone, próbuje się przez to uczynić znajomym. Buszewicz, trzydziestokilkulatek, nie udaje, że zna starość – wie, że jej nie zna. Ale próbuje ją sobie wyobrazić. I dlatego potrzebuje tych, którzy coś już o niej wiedzą. Czy to uczciwe? Moim zdaniem – tak. Szczególnie w świecie, który wymaga od artystów wszechwiedzy i stanowczych deklaracji.


A jednak tytuł – Dom niespokojnej starości – nie daje mi spokoju. To „nie” szczególnie. Bo przecież nikt nam nie obiecywał, że będzie spokojnie. A już na pewno nie wtedy, gdy mówi się o starości, która wciąż opakowywana jest w zdrobnienia i eufemizmy. Moje najbardziej znienawidzone określenie w języku polskim to „jesień życia”. Jakby chodziło o liście, co opadają, o ulotkę z seniorami siedzącymi na ławce, obejmują się, bo nie ma śmierci, nie ma nierówności w systemie emerytalnym. A przecież to nie tak. I chyba właśnie za to jestem Buszewiczowi wdzięczna – za to, że spektakl rozbraja to kłamstwo. Nie mówi o „jesieni życia”. Mówi o systemie, który nie umie z tą jesienią żyć.


Myślę więc, że ten spektakl wcale nie chce być portretem starości. Bardziej przypomina próbę opowiedzenia lęku – tego, co z nami będzie. To dwie godziny intensywnego budowania alternatywy. Jakby dało się wykreślić samotność, zapomnienie, niewidzialność, bezradność, smutek i tę nieproszoną świadomość, że się zniknie. Helena postanawia działać. I oto pojawia się grupa ekscentrycznych emerytów – wchodzą jak z innego świata, trochę jak z reklamy i trochę jak z TikToka. Początkowo drażni mnie ich jednowymiarowość, ta popkulturowa maniera, że jeśli starość, to tylko z przymrużeniem oka. Jeśli kobieta po sześćdziesiątce, to musi być hałaśliwie widzialna, bo przecież całe życie była przezroczysta, a na starość to już w ogóle znika. No i idea przedstawienia teatralnego też drażni. Sięgam jednak znowu po urealnienie i sprawdzam sobie, co w ofercie mają domy seniora i lokalne kluby, w których osoby starsze spędzają wolny czas razem. Poznałam taki szczególnie aktywny klub w Pruszkowie. I faktycznie – jest teatr, są wspólne przedstawienia i spektakle. Ostatnio słyszałam też o tym, że na zajęciach z improwizacji osoby w wieku senioralnym otwierają się najszybciej i mają najmniej wstydu, a najwięcej ciekawości, co do własnych możliwości. A może poczucie żenady, które jest nieodłącznym uczuciem wieku młodego z czasem po prostu traci swoją moc.


Ale może to wszystko jest rodzajem konwencji? Teatralnym przebraniem dla czegoś znacznie poważniejszego? Buszewicz może tylko fantazjować o starości, bo jeszcze jej nie doświadczył. A ta fantazja – jak każda dobra – podszyta jest lękiem. W świecie twórców, gdzie nie ma emerytur, a system opieki to mit, starość to często katastrofa. W książce Igi Dzieciuchowicz Teatr. Rodzina patologiczna reżyser Jędrzej Piaskowski mówi zdanie, które zostaje ze mną na długo: „Mam trzydzieści siedem lat. Jeśli system się nie zmieni, umrę w pracy”. Ale jeśli to się nie zmieni, to ma alternatywne wyjście: „Szybkie pstryk, pa pa, bez urozmaiceń”.


Na tym tle Dom niespokojnej starości jest właśnie fantazją. I nie widzę w tym nic złego. To nie manifest, nie projekt reformy społecznej. To teatr jako laboratorium możliwego – próba zasymulowania wspólnoty. Eksperyment z nadzieją. Nawet jeśli kończy się pewnym rozczarowaniem, to może właśnie o to chodzi – żeby zbudować model, który się nie uda, ale zostanie w pamięci jako coś, czego warto było spróbować.


Organizowanie sobie czasu w ramach tej niecodziennej wspólnoty, ciągłe negocjowanie i re-negocjowanie współbycia w jednej przestrzeni, romanse, konflikty, regulaminy i ich łamanie – w senioralnym co-housingu Buszewicz odnajduje więcej niż tylko temat starości. Znajduje uniwersalne napięcia. Im uważniej przyglądałam się temu, jak układają się hierarchie w nowej sytuacji, jak szybko zanika „moje”, a staje się „wspólne”, jak ta utopijna wizja powoli się rozmywa i podważa – tym bardziej zaczynałam w nią wierzyć. To paradoks, ale bardzo teatralny. Bo właśnie w pęknięciach widać prawdę. Z przedstawienia o starości wyłania się coś znacznie bardziej osobistego: spektakl o lęku, oczekiwaniach i o potrzebie bliskości. O tym, że jeśli w ramach fikcji teatralnej stworzymy pewien model i przetestujemy go wobec widowni, to może łatwiej będzie zasnąć następnej nocy. I właśnie w taki teatr – teatr jako symulację, teatr jako próbę, teatr jako możliwość przećwiczenia rzeczywistości – wierzę najbardziej.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji