Artykuły

Rodacy z Atlantydy

Stulecie niepodległości w Teatrze Wybrzeże powitano prapremierą Ruskich Radosława Paczochy w reżyserii Adama Orzechowskiego, o Polakach zesłanych do Kazachstanu.

W gdańskim Muzeum II Wojny Światowej znajduje się wyjątkowy eksponat, wokół któ­rego, nawet w środku politycznej bitwy o tę pla­cówkę, nie toczyły się żadne spory. To zwykły wagon towarowy, wyprodukowany w Niem­czech w latach I wojny światowej, przejęty przez polskie linie kolejowe po 1918 roku. Po 1939 wpadł w ręce Sowietów i całkiem możliwe, że był wykorzystywany w masowych wywózkach, także Polaków. Po napaści hitlerowskich Nie­miec na Rosję trafił na taką samą służbę w na­zistowskiej maszynerii śmierci. Ten zwykły wa­gon jest przejmującym symbolicznym obra­zem obu terrorów: czerwonego i brunatnego. I syntetycznym streszczeniem polskiego losu w latach II wojny.

W przedstawieniu Ruscy w gdańskim Tea­trze Wybrzeże takie właśnie, tyle że potrza­skane, wagony towarowe są dominantą zapro­jektowanej przez Magdalenę Gajewską sceno­grafii. Z przodu sceny Gajewska rozsypała ja­snoszary tłuczeń. Cała przestrzeń jest zatem jakby torowiskiem, światem „w drodze”. To proste nawiązanie do tematu całej opowieści: losu Polaków wywożonych w latach trzydzie­stych i czterdziestych do Kazachstanu, ale też metafora ich sytuacji: wyrwani gwałtem z włas­nej ziemi, przesiedleni het, siedem tysięcy kilometrów, w pustkę stepów, od tego czasu naznaczeni zostali obcością wobec każdego, kto jest „swój”, „stąd”, kto ma solidną „tożsa­mość”. Próba oddania tego stanu ducha jest najciekawszą stroną tekstu Radosława Paczo­chy, ciekawszą nawet od — skądinąd bardzo słusznej i szlachetnej — intencji przypomnienia tragicznego losu dziesiątków tysięcy naszych rodaków.

Wiemy bowiem, jak to w sztuce bywa ze słusz­nymi intencjami, zwłaszcza gdy sprzęgają się z „realizacją w ramach stypendium”, o czym informuje nagłówek Ruskich. Lektura tekstu pozwala stwierdzić, że Paczocha do „realizacji” podszedł rzetelnie i że naczytał się wielu źró­deł, nie zawsze zresztą oddzielając je w tekście cudzysłowem. Natrafiamy więc a to na mało zgrabnie rymowane strofki z wiersza Mariana Jonkajtysa Za Ural precz, a to na parafrazę Dumki stepowej, a to na frazę z książki Wielbłąd na stepie Jerzego Krzysztonia. Rzecz nie w prawach autorskich, tylko w tym, że ta wyklejanka ma, siłą rzeczy, liczne literackie nie­równości, do czego zresztą przyczynia się i sam autor, bo fraza wykrzyczana przez główną bohaterkę, buntującą się przeciwko władzy narodowych traum: „Może ja nie chcę tylko po kolcach, ale i po płatkach róż chodzić”, literacką urodą nie zniewala…

Najsłabszą stroną tekstu Paczochy jest jeszcze jedna właściwość: dramat ma swojego bohatera zbiorowego, polskich zesłańców, i to kilku pokoleń. Zebrać w jednym spektaklu losy kilkunastu osób, do tego przez ciąg wielu dekad, i zarazem każdej z tych postaci nadać na tyle wyraziste rysy, by jej los angażował nas i poruszał — to okazało się zbyt trudne. Z takiego krzesiwa iskry nie udało się skrzesać. Bodaj tylko Krzysztof Matuszewski wykreo­wał na scenie postać. Jego Dziadek potrafi na­mi poruszyć, gdy opowiada o koszmarze pierw­szych lat zsyłki w Kazachstanie, i potrafi też wzruszyć, gdy wraca do wspomnień o pierwszej miłości, możliwej także w tak nieludzkim i strasz­nym świecie. Kreująca postać Wiery, głównej bohaterki, Magdalena Gorzelańczyk, aktorka, która miała tak obiecujący start w zespole Te­atru Wybrzeże w roli Jadwigi w Śmierci białej pończochy Mariana Pankowskiego, tym ra­zem, choć posługuje się podobną „nadekspresyjną ekspresją”, nie przekonuje. Pozostali aktorzy dostali do wykonania mało wdzięczne zadanie kolorowych szkiełek w kalejdoskopie. Autor i reżyser wciąż obracają tym kalejdo­skopem, tak że ten sam aktor w jednej chwili z zesłańca staje się strażnikiem konwoju albo nadzorcą obozu, albo polską urzędniczką gor­liwie przestrzegającą procedur, albo ateizującym dzieci gorliwym sowieckim nauczycielem, albo Januszem z polskiego miasteczka, boją­cym się obcych, bo przenoszą zarazki i mogą pozbawić nas pracy, albo polskim antropolo­giem, który przyjechał do Kazachstanu, ni­czym Bronisław Malinowski do dzikusów, by badać egzotyczne lokalne obyczaje, amonity polskości pozostałej po stalinowskim potopie. Historia pędzi jak szalony pociąg, kalejdoskop obraca się bez chwili przerwy, w tle podgrywa to groźna, łomocząca muzyka Marcina Nenki, w wielu momentach pomysłowo przetwarza­jąca Pożegnanie Ojczyzny Ogińskiego. Dowia­dujemy się, jak straszne było to wszystko, ale tej straszności dwudziestowiecznej historii nie odczuwamy.

Dopiero kiedy zrezygnujemy z odbierania spektaklu edukacyjnie, jako rodzaju przydat­nego scenicznego bryku z najnowszej historii, kiedy zastanowimy się, jak ta historia wpły­nęła na ludzi (czy właściwie: jak ich udeptała), jak zmieniła i jak nie zmieniła się ich tożsa­mość — dramat nabiera ostrości. Pojawia się pytanie: dlaczego właściwie autor nazwał swo­ich bohaterów „Ruskimi”? Przecież oni sami odbierają to jak największą obelgę. Oni są Po­lakami, powtarzają to z wielką dumą przy każdej okazji. Co to jednak znaczy „być Pola­kiem”? Trzymać pod obrazem Matki Boskiej zakręcony słoik z paroma garściami ziemi, wywiezionej z rodzinnej Marchlewszczyzny? Żyć w zmitologizowanej opowieści o Polsce, „przepięknej pani, w białej sukni haftowanej białymi różami ”, jak śni Wiera? „Polska to najlepszy ze wszystkich kraj, w Polsce tylko do­brzy ludzie żyją, kulturalni, niepijący, niebijący, w Boga wierzący, kraj to mlekiem i mio­dem płynący, ludzie uśmiechnięci, pogodni, wykształceni, i tacy jak my, tylko lepsi. I w Pol­sce Polacy mogą się czuć jak u siebie, czyli tak, jak nigdzie indziej nie mogą się czuć” — taką z kolei opowieść o polskości snuje jej Mama (Sylwia Góra-Weber). Słuchamy tych zdań i zaczynamy się zastanawiać: czy Paczocha opo­wiada złudne sny zesłańców, od wielu pokoleń żyjących poza Polską, czy też przystawia lustro nam widzom? Czy to wyobrażenia rodzące się w kazachskich stepach, czy może na mazo­wieckich równinach?

Premierę Ruskich Adam Orzechowski, nie tylko reżyser, ale i dyrektor teatru, wyznaczył na u listopada. W dniu narodowych ceremo­nii zaproponował przedstawienie zrobione na złość i na przekór dobremu polskiemu poczu­ciu „czucia się jak u siebie”. Wolna Polska ze swymi rodakami zesłanymi do Kazachstanu obeszła się, jak wiemy, podle, o czym Paczocha z Orzechowskim mówią dosadnie. Posługują się w tym celu m.in. prostym przeciwstawie­niem losu Polaków w Kazachstanie oraz Niem­ców nadwołżańskich, zesłanych przez Stalina do Kazachstanu, których sprowadzono do ojczyzny przy pierwszej sposobności — bo to przecież krew z krwi i kość z kości, mimo że na terenach Rosji żyli od czasów Katarzyny 11.

Drugi powód jest istotniejszy i mniej publi­cystyczny. W końcu los Wiery i Nataszy (Agata Woźnicka), z których pierwsza repatriuje się do Polski, a druga — do Niemiec, z pozoru różny, w istocie jest bardzo podobny, o czym mówi ich identyczny ubiór. Choć trafiły do innych krajów, są w nich tak samo obce. Co więcej i co gorsza — czuły się i były obce tam, w posowieckim Kazachstanie. W świecie pewnych siebie, dobrze się „u siebie” czujących etnicznych tożsamości pokazują się jak istoty z innego świata, z jakiejś zatopionej Atlantydy. Tak jak koszmar głodu, doświadczonego w pierwszym roku po zsyłce, na zawsze naruszył w nich poczucie bezpieczeństwa, tak że nawet dzie­siątki lat później chomikują po zakamarkach mieszkań zawekowane przetwory - tak też do­świadczenie wynaradawiania nie zmieniło co prawda ich tożsamości, ale spowodowało, że nie jest ona tak pewna siebie, tak „u siebie”.

To gorzej czy lepiej? Lepsza jest polskość chwacka czy powątpiewająca o swej sile? Wie­le mówi o tym dialog pomiędzy Wierą i pozna­nym przez nią w Polsce Ukraińcem. O czym rozmawiają ci zakochani w sobie młodzi lu­dzie? Ano o tym, że Mickiewiczius, którego Stepy akermańskie Jura (Piotr Biedroń) cy­tuje w rosyjskim przekładzie Bunina, to „wielikij polskij poet”. Ukrainiec, nazywający Mic­kiewicza z litewska i przytaczający go po ro­syjsku, w dodatku fragmentem ze Stepów akermańskich, w sztuce opowiadającej o pol­skości — ma to posmak prowokacji. Przypo­mnimy sobie jednak, co inny wielki polski poeta z Wilna, Czesław Miłosz, wygadywał na Lechitów albo jak Zbigniew Herbert pie­lęgnował pamięć o swojej ormiańskiej babce. Paczocha, choć to wątek tylko zamarkowany w tym głównie edukacyjno-historycznym dramacie, opowiada się po stronie tożsamo­ści „słabych”, a to z tej racji, że nie ma w nich ukrytego potencjału wrogości i agresji wobec przeróżnych „obcych”.

Można temu tekstowi i temu spektaklo­wi wiele wyrzucać, ale nie można zaprzeczyć, że był sto razy ciekawszą formą uczczenia setnej rocznicy niepodległości niż przeróżne celebracje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji