Artykuły

Co z nas zostanie?

Gorąca, emocjonalna wypowiedź Marcina Libera ocenia polską historię, a może nasz do niej stosunek, jako wampira żywiącego się krwią narodu.

Adaptacja Popiołu i diamentu Andrzejew­skiego/Wajdy jest zadaniem odważnym i ry­zykownym. Z jednej strony trudno stworzyć teatralną opowieść i dać jej oryginalne życie, mając za wzór filmowy mit, wokół którego narosło tyle animozji, z drugiej — łatwo po­paść w płytką publicystykę. Takie zadanie można powierzyć tylko dobremu, doświad­czonemu dramatopisarzowi. I tak się stało. Do­konała tego Małgorzata Sikorska-Miszczuk, która nie wpisała się w prostą polityczną nar­rację, lecz stworzyła dramat stawiający pyta­nia o to, czemu mamy być wierni dzisiaj, jakiej sprawie warto poświęcić życie, czy miłość jest zbawieniem, czy niebezpieczeństwem. Dzięki wprowadzeniu trzech planów: podzie­mia, ziemi i strefy świętej, nadała swej histo­rii uniwersalny, humanistyczny i nieco meta­fizyczny charakter. Zamknęła dramat w sym­bolicznej klamrze mówiącej o tragicznym dziedzictwie.

Spektakl Popiół i diament — zagadka nie­śmiertelności w reżyserii Marcina Libera zo­stał przygotowany w Teatrze im. Heleny Mo­drzejewskiej w Legnicy. Premiera, która od­była się w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, to opowieść o polskim społeczeństwie kiedyś i dziś. Czas akcji nie został jasno sprecyzowany. Choć rzecz dzieje się w Hotelu Metropol w roku 1945, w pierw­szym dniu wolności, to wielokrotnie czas za­krzywia się i zapętla. Nieraz bohaterowie wydają się nam dziwnie współcześni, opowiadają o nas dzisiejszych, innym razem przemawia­ją z zaświatów, to znów wracają do rzeczy­wistości Polski Ludowej, gdzie ścierają się dwa scenariusze przyszłości, gdzie akowiec staje twarzą w twarz z komunistą. Dzięki tym zabiegom Liber daje nam opowieść o kon­dycji polskiego narodu, który w czasie swo­jej długiej historii niejeden raz tkwił — i wciąż pozostaje — w niszczących podziałach. Reży­ser stawia aktorów przed trudnym zadaniem. Muszą oni nie tylko przygotować rolę zapi­saną w dramacie, ale także zmierzyć się z po­staciami Andrzejewskiego, a przede wszyst­kim z kreacjami filmowymi (najtrudniejsza rola przypadła Albertowi Pyśkowi, który mu­si sprostać legendzie Cybulskiego). Z tej pró­by zespół wyszedł obronną ręką.

Liber nie podąża z absolutną wiernością za tekstem dramatopisarki. Wprowadza zmia­ny, które nieraz przesuwają akcenty w wy­powiedzi Sikorskiej-Miszczuk (choćby odrzu­cenie prologu i epilogu) i odbierają jej meta­foryczną głębię, czasem odziera dramat z za­wartej w nim tajemnicy. Reżyser dodaje po­lityczny kontekst i aktualne odniesienia. W spek­taklu wypowiadany jest między innymi wiersz Nie dla nich Jaśka Kapeli — publicysty „Kry­tyki Politycznej” — który, jak sam przyznawał, dla żartu wziął udział w konkursie na wiersze o żołnierzach wyklętych. Mimo że Kapela nie zdobył żadnej nagrody, jego wątpliwej ja­kości utwór wszedł do powszechnego obiegu. Nie wyłapując przewrotnego żartu autora, wiersz publikowano między innymi na pro­filu facebookowym Narodowych Sił Zbroj­nych. Mówiony ze sceny brzmi jak zgrywa, satyra na politykę historyczną („Nie dla nich selfie w windzie w bloku, / ani wyprzedaż w H&M-ie, / nie wezmą ich do Rozmów w To­ku, / i nie wystąpią w TVN-ie”).

Przestrzeń widowni na czas spektaklu za­mienia się w połyskującą złotem salę bankietową (reżyser nie wprowadza wyraźnego podziału na trzy strefy). Przy kawiarnianych stolikach siedzą widzowie. Popijają oranżadę wywołującą sentymentalne wspomnienia minionej epoki. O dobry nastrój dbają kel­nerki kontrolowane przez dyrektora hotelu. Klimat buduje śpiewająca Hanka Lewicka — znakomita i enigmatyczna performerka Olga Mysłowska, której towarzyszy perkusista Filip Kaniecki. Duet jest niczym chór komentujący poszczególne epizody. Kom­pozycje muzyczne — różnorodne, w nowych aranżacjach, wykonywane na żywo — stano­wią o sile spektaklu. Obok utworu Bela Lugosi’s Dead Bauhausu (przedstawiciele rocka gotyckiego) brzmią Wiersze wojenne Baczyń­skiego wykonywane niegdyś przez Ewę De­marczyk („Jeno odmień czas kaleki, / zakryj groby płaszczem rzeki, / zetrzyj z włosów pył bitewny, / tych lat gniewnych / czarny pył”). Pozostają one w pamięci widzów i, powta­rzane, brzmią jak mantra.

Czy jako wspólnota możemy jednak od­mienić „czas kaleki”, czy uda nam się „zakryć groby”? Groteskowe sceny przynoszą gorzką refleksję na temat narodu, który, doświad­czony traumą polityczno-historycznych zda­rzeń, choruje. Punktem kulminacyjnym spek­taklu jest monolog Prezydenta/Ministra (Bog­dan Grzeszczak), który tłumaczy, dlaczego, mimo możliwości wyboru lepszego resortu (Spraw Zagranicznych), zdecydował się właś­nie na Ministerstwo Zdrowia: „Dziś mamy pierwszy dzień wolności. Pytam siebie i was: co to jest za wolność? W jaki sposób mamy ją poczuć inaczej niż ciałem? A jeśli tak, co jest teraz z naszym ciałem, z ciałem naszego narodu? Bo ja widzę, że jest ono w złym sta­nie. Nie może być w dobrym stanie oko, któ­re zatrzymało na siatkówce obrazy tylu zbrod­ni. Uważam, że mamy chore oczy i trudno nam cieszyć się wolnością. Ale, proszę pań­stwa, przecież nie wyłupimy ich sobie? Po prostu musimy się, jako naród, wyleczyć z tej wojny".

Musimy nauczyć się żyć bez traumy — zdają się przekonywać twórcy. Nikt nie zlituje się nad nami, nie opatrzy ran i nie wyleczy wrzodów i ropni. Musimy sami się zmierzyć z naszą chorobą. Dlatego Mini­ster proponuje radykalne rozwiązanie. Po­winniśmy wszyscy trafić do szpitala psychia­trycznego, by tam pozbyć się demonów prze­szłości. Tylko wtedy jest szansa na rozwój. „Zdrowi zaczniemy nowe życie. Inaczej zaczniemy je jako szaleńcy i to szaleństwo bę­dzie nas dręczyć w kolejnych pokoleniach: baby boomersów, pokoleniu X, millenialsach i pokoleniu Connected — bo takie mogą być kiedyś pokolenia”. Czy z taką diagnozą zgo­dzi się wolny naród? Czy to możliwe, byś- my wszyscy byli wariatami? Zdecydowanie łatwiej przyjąć perspektywę, że to Minister cierpi na zaburzenia psychiczne i wcisnąć go w kaftan bezpieczeństwa. Tym sposobem „wi­rus” nadal będzie się jednak rozprzestrzeniał i wszystkie wymienione pokolenia także bę­dą chore. Zwłaszcza że czekają je pewnie nowe traumy. Spektakl Libera to również opo­wieść o bestii, która przekłada kartę w księ­dze świata i zaczyna nowy rozdział, o bestii, która wciąż atakuje i zabija. Jeśli myślimy, jak Stefa, że po wojnie nic już nie może nas zdziwić ani przerazić, to możemy się bardzo mylić. Bestia nie śpi.

W tym świecie żywi obcują z umarłymi. Duchy przodków nie są tylko zjawami z kosz­marnych snów, lecz aktywnymi postaciami, które wpływają na bieg zdarzeń. Pośredniczką między światami jest Jurgieluszka/Śmierć (bardzo przekonywająca Joanna Gonschorek) — w literacko-filmowym oryginale bab­cia klozetowa — która u Sikorskiej-Miszczuk zyskuje ważne funkcje. Widzi przyszłość, rozmawia ze zmarłymi i zabiera ich na drugą stronę. Już w pierwszych scenach przez hotel przebiega korowód trupów tańczących swój danse macabre. Na jednej scenie spotykają się żywi i umarli, którzy wciąż mają coś do „przetańczenia”. Znamienne, że akcja rozgry­wa się w sąsiedztwie dwóch drewnianych tru­mien opartych na złotych schodach. Leżą w nich, zabici przez Maćka i owinięci w białe całuny, Gawlik i Smolarski. Nad otwartymi trumnami goście hotelu podają sobie ręce, a na zamkniętych wiekach nieraz przysiada Chełmicki ze Stańczykiem. Żyjemy nie tyle w cieniu naszych tragedii, co z naszymi trage­diami. Stoją one w centrum i determinują na­sze wybory. Otwarte trumny uruchamiają też współczesne skojarzenia z ekshumacjami ofiar katastrofy smoleńskiej. Co to za kraj — py­ta z wyrzutem jedna z postaci — w którym umarli decydują o śmierci żywych? Łączność światów spajająca wspólnotę przekształciła się w zniewolenie determinujące przyszłość.

Zmarli wykazują bardzo ludzkie cechy (miłość, zazdrość, tęsknotę), zwłaszcza żona Szczu­ki — Maria z Ravensbrück (Anita Poddębniak) — ofiara obozu hitlerowskiego, która z nie­cierpliwością czeka na śmierć męża, by wresz­cie się z nim połączyć. Tylko wtedy bowiem można zatrzymać powódź, pożar, zaćmienie, wycie. Tylko miłość może jeszcze dać nadzie­ję. Dlatego Sikorska-Miszczuk w przeciwień­stwie do Wajdy pozwala Maćkowi poślubić Krysię (Magda Biegańska), ale ślubu młodym nie udziela ksiądz, lecz trupy. Jeśli u Wajdy wisząca do góry nogami uszkodzona rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa symbolizowała Boga współcierpiącego, a nawet śmierć Boga, to w spektaklu Chrystus sam opuszcza świat. „Musi coś przemyśleć”, więc dobrowolnie oddaje swoją rolę zmarłym. Oni udzielą ślubu tragicznym kochankom. Kapłanami — co bardzo znaczące — stają się ofiary nieuda­nej akcji Maćka. Czy udzielany przez nich sakrament ma jednak moc ustanawiania nowej rzeczywistości? Czy zmarli mogą dać ożywczą siłę żyjącym, czy raczej infekują ich przestrzeń i kreślą tragiczny krąg śmierci? Suknia ślubna — piękna, biała — jest opleciona czarną nitką. Maciek zabije Szczukę, a Kry­sia nie nacieszy się wspólnym małżeńskim życiem. Jurgieluszka pod koniec spektaklu pokaże dziewczynie dwa scenariusze jej ży­cia. Krysia musi podjąć decyzję, czy jest go­towa ponieść ofiarę i poprzez swoją śmierć ocalić innych, czy też chce przyczynić się do osobistych tragedii wielu osób. I znowu nie można tak po prostu żyć, trzeba grać tragicz­ną rolę.

Liber, który kilka lat temu inscenizował Wesele w Bydgoszczy, a potem z poznańskim Teatrem Tańca przygotował Wesele. Poprawi­ny, w Popiele i diamencie znowu przywołuje postaci z dramatu Wyspiańskiego. W legnic­kim spektaklu nie tylko słychać znane dialo­gi (na przykład kwestie Marysi i Widma wy­powiadają Stefka i trup Gawlika), ale też głów­ną postacią spajającą poszczególne epizody jest Stańczyk (bardzo ciekawy Rafał Cieluch). Stylizowany na figurę z obrazu Matejki, po­przez współczesne odniesienia (sportowe spodenki Pumy, dresowa bluza) staje się hy­brydą polskości. Ma coś z kibica i zatroskane­go myśliciela. Ogarnia swą energią całą sce­nę. Jak Arlekin pojawia się znienacka: na balkonie, pośród postaci przy stolikach, in­nym razem na głównej scenie przygląda się zdarzeniom. Czasem coś komentuje, kiedy indziej z niemą troską, niczym frasobliwy świątek, przygląda się historii, by potem jako głos sumienia nawoływać do działania lub celowo wywoływać irytację. On też zaczyna i kończy spektakl. Od początku kłuje widza niewygodnymi pytaniami. Zaczyna mocno — od śpiewanego z dozą ironii tytułowego wiersza Norwida wykonywanego niegdyś przez Stana Borysa („Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej, / Wokoło lecą szmaty za­palone; / Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się wolny, / Czy to, co twoje, ma być zatracone. // Czy popiół tylko zostanie i zamęt, / Co idzie w przepaść z burzą? Czy zostanie / Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament / Wiekuistego zwycięstwa zaranie?…”).

I chyba cały spektakl jest próbą odpowie­dzi na Norwidowe pytania. Co z nas zostanie? Popiół czy diament? Stańczyk wiele razy rozbija nasze narodowe mity i świętości, jak wtedy, gdy parodiuje ostatnią scenę filmu Waj­dy i spazmatycznie wije się w głębi sceny po­śród czerwono-białych worków ze śmiecia­mi. Co dzisiaj znaczy słowo „Polska”? Czym jest narodowa wspólnota? Czy tylko cmenta­rzyskiem krzyży coraz gęściej zaścielających scenę, kojarzących się z masowymi grobami, które za jednym dotknięciem palca, jak kloc­ki domino, upadają i podważają sens ofiary? Smutna jest ta Polska.

Liber dołożył do spektaklu zupełnie inny niż w dramacie epilog, który wywołuje mie­szane reakcje publiczności. Ostatnia część spek­taklu rozgrywa się nad trumną zmarłego Waj­dy, który zza grobu wspomina (puszczono z offu oryginalne nagranie) pracę nad Popio­łem i diamentem oraz problemy z cenzurą, i rzeczywiście jest dosyć toporna. Wokół usta­wionej na podwyższeniu trumny gromadzą się literaci i reżyserzy. Są tu między innymi Andrzejewski, Toeplitz, Kawalerowicz, Kon­wicki. Znani twórcy, przypominający boha­terów Blues Brothers lub postaci krwawych filmów Tarantina, wykazują cechy wampirycz­ne. Liber pozwala nam rozszyfrować ukryty w podtytule spektaklu palimpsest. Zagad­ka nieśmiertelności to tytuł filmu Tony'ego Scotta o wampirzycy, która od wieku żywi się krwią kochanków, skazując ich tym samym na szybkie starzenie i śmierć. Kto jest według Libera ową narodową wampirzycą? Nasi zmarli? Nasza przeszłość? Polska? Kto nie pozwala nam żyć i skazuje na szybkie umie­ranie? Jaka siła każę nam przy każdej poraż­ce, jak przypominają szarfy na wieńcach pod trumną Wajdy, infantylnie skandować „Po­lacy, nic się nie stało!”?

Scena pogrzebu to też satyra na współczesne kino, w którym idolem młodzieży jest Patryk Vega. Nazwisko twórcy Ciacha kilkakrotnie wypowiadane jest przez młodych ludzi, którzy odpowiadają na ankietowe pytanie o najlep­szego współczesnego reżysera. Mistrzowie kina to dla nich truchła. Czytając zamieszczone w programie spektaklu wypowiedzi licealistów, mam poczucie, że to pokolenie nie wpisuje się już tak łatwo w obraz Polski Libera, kroczy gdzieś obok, wielokrotnie uciekając od histo­rycznej przeszłości.

Jak u Wajdy pijani goście hotelowi przy wtórze fałszywych dźwięków tańczyli nad ranem poloneza, tak i u Libera na cmenta­rzysku wciąż tańczą niekończący się chocholi taniec i rozdrapują niegojące się rany. Popiół i diament to spektakl, który — czasem może nazbyt dosłownie — stawia nam niewygodne pytania, uwiera, irytuje, nieraz upraszcza, ale też hipnotyzuje muzyką, zachwyca obrazem i inteligentną grą z filmowym dziełem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji