Artykuły

Prawo namiętności

Dramatyczna opowieść Millera o ubogich włoskich imigrantach, którzy szukają lepszego życia w Ameryce, rymuje się w spektaklu Agnieszki Glińskiej z historią współczesnych migracji i odsłania skomplikowane zagadnienia ludzkiej natury.

Marco — mąż i ojciec trójki dzieci — opuszcza rodzinę i kraj, by zdobyć środki na jedzenie oraz leczenie chorego syna. Jego młodszy brat Rodolpho marzy o nowym życiu w bogatym kraju broadwayowskich musicali. Obaj przy­jeżdżają nielegalnie do Eddiego i Beatrice — rodziny mieszkającej w Stanach. Rodolpho za­kochuje się w Catherine — siostrzenicy Beatri­ce. Eddie, zbyt mocno przywiązany do dziew­czyny, w toku akcji i narastających emocji donosi na bliskich do Urzędu Imigracyjnego, a w finale doprowadza do tragedii. Fabuła sta­nowi dla reżyserki sytuację wyjściową, by opo­wiedzieć o wykorzenieniu z własnego życia, poukładanego świata i znanych schematów oraz o naruszeniu norm moralnych. Doświad­czają tego wszyscy bohaterowie dwuaktowego dramatu. Eddie, który nie potrafi pogodzić się z tym, że dorastająca Katie musi żyć na własny rachunek; Bea — dostrzegająca w oczach męża namiętność do młodej podopiecznej; Katie, która rozbita jest między przywiązaniem do Eddiego a niewinną miłością do Rodolpha; Rodolpho, który nie chce odkładać pieniędzy i wracać do ojczyzny, lecz wygodnie żyć i poślu­bić Katie; a także Marco, pragnący dobra dla bliskich, a doświadczający niesprawiedliwości.

Skromna, chłodna przestrzeń kontrastuje z gorącymi emocjami, narastającymi i rozsadza­jącymi wnętrza bohaterów. Okrągły drewnia­ny podest, na którym dzieje się historia, ota­czają dwa rzędy krzeseł. Postaci czasem giną za białymi parawanami okalającymi widownię, czasem przysiadają wśród publiczności i uważ­nie śledzą zdarzenia. Okrągła scena kojarzy się z cyrkiem czy z bokserskim ringiem. Uruchamia także topos theatrum mundi — areny świata, na której układają się ludzkie losy. Zwłaszcza że nad wszystkim czuwa bezpośred­ni, wszechwiedzący narrator — adwokat Alfieri. Grany przez Annę Moskal, pozbawiony jednoznacznej tożsamości płciowej, nabiera cech postaci łączącej w sobie wszystko, co ludz­kie, a może także ponadludzkie. Niczym reży­ser daje znak do rozpoczęcia gry: wypowiada tytuł dramatu, nazwisko autora, tłumacza, przed­stawia wszystkie postaci. W finale zaś zamyka akcję. Alfieri jest jak figura Stwórcy, który sta­ra się pomóc, lecz nie może za nikogo podej­mować decyzji, zostawia wolną wolę, choć potrafi przewidzieć, że koniec będzie krwawy. Adwokat Anny Moskal jest ciepły, przyjazny i współczujący, lecz nie ckliwy. Dobrze wie, że paragrafy nie ogarniają wielowymiarowej osobowości człowieka. Dlatego przekonuje, że najważniejsze prawo jest zgodne z naturą, a prawdziwa sprawiedliwość leży w rękach Boga, który „czasem plącze ludziom ścieżki”, jak to zrobił lokatorom skromnego mieszkania na Brooklynie.

Widok z mostu Agnieszki Glińskiej jest w głównej mierze opowieścią o krzywdzącym i ułomnym charakterze prawa stanowionego. Prawa, które z jednej strony bezdusznie stawia granice i ustala normy, będące nieraz powo­dem ludzkich tragedii, a z drugiej — staje się bezsilne wobec namiętności iprzekraczania moralnych zasad. „Nie całe prawo zmieściło się w książkach” — pada w jednej ze scen. Upostaciowieniem norm związanych z tradycją i godnością jest prostolinijny Marco (bardzo wiarygodny Marcin Sztabiński). Skarżąc się na Eddiego przed adwokatem, mówi:

MARCO: Poniżył mojego brata. Moją krew. Ogra­bił moje dzieci, zakpił z mojej pracy. Z pracy, dla której tu przyjechałem, proszę pana!

ALFIERI: Wiem, Marco —

MARCO: I nie ma na to żadnego prawa? Gdzie jest na to prawo?

ALFIERI: Nie ma takiego prawa.

Ale to nie Marco, lecz właśnie Eddie, który nie będzie umiał poradzić sobie z toksycznym uczuciem i złamie zasady honoru, na zawsze zapadnie w pamięci adwokata. Na koniec Alfieri powie zaskakujące słowa: „Jakaś przewrot­na niewinność przebija we wspomnieniach o nim — nie żebym wspominał go wyłącznie dobrze, ale w nim samym było coś niewinnego, pozwolił poznać się na wskroś i chyba będę kochał go za to bardziej niż wszystkich roz­sądnych klientów”.

Sukces spektaklu Agnieszki Glińskiej to mię­dzy innymi bardzo dobry zespół aktorski. Łu­kasz Lewandowski jako Eddie i Agnieszka Rosz­kowska jako Beatrice tworzą niezwykle suge­stywny i przejmujący portret małżonków w średnim wieku, których coraz mniej łączy, a coraz więcej dzieli. Bea zaczyna zdawać sobie spra­wę, że jej dojrzała kobiecość przegrywa z mło­dością i świeżością Katie (grająca ją Martyna Byczkowska jest pociągająca, a zarazem bar­dzo dziewczęca i naiwna). Eddie zaś zauważa, że piękna Katie wymyka mu się z rąk. Nabudowywane ze sceny na scenę uczucia rozcza­rowania, żalu, gniewu, zazdrości wreszcie wybuchną, ale u każdego z małżonków na inny sposób. Bea najpierw próbuje walczyć o Ka­tie, a jeszcze bardziej o swoje małżeństwo, z czasem jednak sytuacja ją przerasta, dopro­wadza do rozpaczy i załamania. Dojmująca jest scena, kiedy kobieta trzymając w dłoniach białe lilie, symbol ślubu i pogrzebu, wypo­wiada kwestie własne oraz Eddiego. Gdy błaga męża, by pozwolił jej uczestniczyć w ślubie siostrzenicy, jest słaba, złamana, wykończona, gdy zaś przejmuje tekst Eddiego — z nienawi­ścią i przerażającym, wręcz monstrualnym szałem artykułuje odmowę.

Eddie to rola stworzona dla Łukasza Le­wandowskiego, który subtelnymi środkami buduje postać osaczanego przez zazdrość mężczyzny. Od pierwszych scen odczuwa się, że relacja Eddiego z Katie jest zażyła, przyjazna. Dziewczyna rozumie go bez słów, szanuje i lubi. Kiedy jednak próbuje — najpierw nieporadnie, potem coraz pewniej — iść własną drogą, Eddiem zaczyna rządzić nieokiełznany żywioł emocji, który przesłania rozum i nisz­czy wszystkich. „Namiętność wślizgnęła się w jego ciało jak coś nie z tego świata”. Eddie staje się śmieszny, żałosny, wreszcie niebezpieczny w podejrzewaniu i węszeniu. Łagodna, przyjazna twarz Łukasza Lewandowskiego nabiera mrocznego wyrazu, we wzroku i po­stawie widać zagubienie i obłęd, chora obsesja przenika myśli i słowa. A jednak postać ta jest tak poprowadzona, że nie wywołuje w widzu jednoznacznych uczuć. Może zniewieściały Rodolpho (Marcin Wojciechowski) rzeczywi­ście chce wykorzystać Katie, by zdobyć obywa­telstwo? Nawet kiedy Eddie staje się kapusiem i łamie życiorysy bliskich mu osób, wciąż można mu współczuć, nawet go rozumieć.

W dramacie Millera nieustannie przeplata się żywioł tragiczny z komicznym, z dialogów bohaterów uwikłanych w niszczące uczucie wyziera inteligentny humor. Doskonale wydo­był to zespół Glińskiej, który dzięki współczes­nemu, ale nietracącemu nic z uniwersalności, przekładowi Rubi Birden potrafił uchwycić groteskowy nastrój Widoku z mostu. Aktorzy, choć tworzą wiarygodne portrety psycholo­giczne, co jakiś czas wychodzą z roli, patrzą na dziejące się zdarzenia z dystansu, przysłuchują się dialogom innych bohaterów. Widz ma wrażenie, że uczestniczy nie tyle w dziejącym się „tu i teraz” dramacie, co raczej w sądowej rekonstrukcji zdarzeń, przykrej wizji lokalnej. Poczucie to wzmacnia scena, kiedy do wynaj­mowanego pokoju włoskich kuzynów’ przy­chodzą pracownicy Urzędu Imigracyjnego.

Agnieszka Glińska pokazuje zdarzenia po­przez teatr cieni. Tekst postaci wraz z didaska­liami odczytuje Alfieri, po raz kolejny biorąc na siebie rolę autora i reżysera rodzinnej hi­storii. Białe płótna, na których czasem dzięki projekcji wideo pojawiają się rozgwieżdżone niebo, jesienne liście czy płatki śniegu, tym razem służą jako parawany. Ukazuje się za nimi pomniejszona postać Eddiego czy mon­strualna sylwetka urzędnika. Daje to jakiś surrealistyczny nastrój, który jednak szybko zostaje zburzony, by zdarzenia przeniosły się znów na ring i nieuchronnie prowadziły do tragicznego finału. W scenie bójki między Markiem i Eddiem aktorzy najpierw grają w zwolnionym tempie, a wreszcie po śmierci Eddiego zastygają w stop-klatkach. Wychodzą z ról i ustalają kolejność zdarzeń, by znowu zamrzeć w obrazie. Powtarzają tę scenę kilka razy w innych miejscach. Dzięki temu każdy widz może dostrzec aktorów w różnych ukła­dach przestrzennych. Ale zabieg ten służy przede wszystkim temu, by z różnych perspek­tyw spojrzeć na rozgrywającą się tragedię. Można zobaczyć ją z punktu widzenia Eddie­go, Katie, Beatrice, Marca lub Rodolpha. Za każdym razem będzie to nieco inna opowieść z wciąż dramatycznym epilogiem.

Tytułowy most nie łączy. Wyraźnie rozdziela dwa brzegi: rozumu i namiętności, prawa i za­sad moralnych, obywatela i imigranta. Z mo­stu roztacza się jednak szersza perspektywa, która pozwala dostrzec całość problemu. Ale taki widok na sprawy ma tylko Alfieri.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji