Brakowało mi aktorstwa…
Pierwszy dzień wolności cieszy się wyjątkową estymą wśród krytyków, reżyserów i aktorów. Egzegetów fascynuje dramatyczny problem wyboru, kształtowanie się postaw w warunkach poniekąd ekstremalnych oraz — rzecz być może najbardziej ekscytującą — różne oblicza wolności, owa przejmująca alternatywa dylematów: „chcesz znaczy możesz” lub „mógłbym, ale nie chcę”. Sytuacja jest bowiem rzeczywiście niezwykła: kilku oficerów po pięciu latach niewoli opuszcza obóz. Kim są? Kim powinni być? W jakim zakresie mogą korzystać z wolności i jakiej oczekują od życia satysfakcji? Inscenizatorów pociąga trudny urok przekładu tych problemów na język sceny, uzewnętrznienie konfliktu moralnego, który się rozgrywa w psychice bohaterów i wreszcie konfrontacja postaw zwycięzców i pokonanych, a więc w gruncie rzeczy określenie granic wolności. Aktorów natomiast zniewala ta sztuka kilkoma rolami, które łączą wewnętrzne napięcie z próbą wielkiego dyskursu. W sumie tworzy to materiał na olśniewające przedstawienie, ale zawiera w sobie także ryzyko katastrofy.
Pierwszy dzień wolności jest bowiem przede wszystkim sztuką aktorską. Owszem, reżyser może określić sytuacje, regulować tempo- i rytm widowiska, wybijać lub tonować rozmaite jego akcenty, ale zdecydowana większość składników, zwłaszcza zaś klimat i temperatura spektaklu, zależy głównie od aktorów. Niedostatków czy pomyłek w ich grze nie da się zastąpić inscenizacją, przesłonić zbiorowym wysiłkiem ukryć wreszcie za efektowną scenografią. W gruncie wszystko zaczyna się w osobowości aktora i kończy na ekspresji jego wypowiedzi.
W legnickiej inscenizacji Pierwszego dnia wolności brakowało mi przede wszystkim aktorstwa. Postacie owszem, są wyraziste i jasno określone, ale zarazem pozbawione wewnętrznego napięcia i siły przekonywania. To prawda, że dialog rozwija się w miarę swobodnie, pointy są czytelnie znaczone, lecz w ostatecznym rozrachunku widowisko jest nie tyle ekspresją myśli i wątpliwości Kruczkowskiego, co ich czytankową ilustracją. Stosunkowo bliska intencjom tej sztuki jest propozycja Stanisława Raczkiewicza Jego Jan mozolnie — może nawet zbyt mozolnie — buduje humanistyczną wizję wolności, stara się określić jej prerogatywy, a nawet granice. Niemniej w tej kreacji brak mi było krańcowego napięcia woli, wewnętrznej walki, która z każdej decyzji czyni autentyczny dramat. W podobny sposób została spłaszczona arcyrola Anzelma w interpretacji Andrzeja Rausza. Ekstremalna, wynaturzona formuła wolności, która znajdowała potwierdzenie jedynie w warunkach niewoli, przechodzi w tym widowisku bez wrażenia, jest raczej dość powierzchownym wynurzeniem lirycznym niż wstrząsem, manifestacją chorej wyobraźni Anzelma. Zdecydowanie jednowymiarowe postacie stworzyli też Leonard Szewczak (Michał), Janusz Sykutera (Hieronim), Andrzej Czernik (Paweł) i Tadeusz Wasiak (Karol).
Znacznie bliżsi klimatu sztuki, jej psychologii i dramaturgii byli Włodzimierz Nakwaski (Doktor), Wacława Sąsiadek (Luzzi) oraz Elżbieta Miłowska (Inga). Zwłaszcza ta ostatnia. Zmusiła w końcu widza do zastanowienia się, kim jest ta dziewczyna, jakie reprezentuje racje i w którym miejscu zaczyna się jej moralna klęska.
Jest to jednak zbyt mało jak na widowisko, które z konieczności, niejako pod presją materii dramaturgicznej scenariusza musi sobie postawić za cel ewokację tak trudnych i w końcu niezupełnie jednoznacznych problemów moralnych.
Reszta? Reszta jest już mniej istotna, nawet jeśli powiem, że prosta i surowa scenografia tworzy wzorową przestrzeń dla wydarzeń dramatu, nade wszystko zaś czytelnie rysuje ów „krajobraz po bitwie” w opuszczonym przez Niemców miasteczku. I jeśli dodam, że reżyser przejrzyście zorganizował czysto dramaturgiczny schemat widowiska, czytelnie rozdzielił racje i jasno wyłożył „eschatologię” wolności. Wszystko załamuje się na linii materia literacka dzieła — aktor.
Legnicki Teatr Dramatyczny. Leon Kruczkowski: Pierwszy dzień wolności. Reżyseria: Wiesław Wodecki. Scenograf: Wojciech Jankowiak i Michał Jędrzejewski.