Artykuły

Dzieła zebrane

Zamiast pastiszu sienkiewiczowszczyzny przedstawienie Jana Czaplińskiego i Anety Groszyńskiej okazuje się być traktatem o trudnym, świadomym patriotyzmie.

Był już taki czas w historii Polski, kiedy po­lityka kulturalna skupiona była wokół słowa „naród” — dokładnie sto lat temu. Po odzyska­niu niepodległości kształt nowej, narodowej i tożsamościowotwórczej sztuki był tema­tem palącym; poczytne pisma, jak tygodnik „Świat”, rozpisywały ankiety, w których fantastyczne i przerażające niekiedy wizje tej­że snuli najwięksi autorzy swojego czasu. Zbiorową wyobraźnię wciąż rozpalał zaś Henryk Sienkiewicz, który sam 1918 roku nie doczekał. Ba! pewnie wręcz to jego pisarstwo na oścież otworzyło bramy sztuce narodowej. Jego sukces, poparty w 1905 roku Nagrodą Nobla, osiągnął nadspodziewane rozmiary — uwielbiano go w całej Europie, doceniano na świecie. Tego samego Sienkiewicza, któ­rego dorobek staje się dziś trudny do prze­brnięcia dla młodocianych czytelników. To­my jego autorstwa, mimo że nieczytane, stoją dumnie na półkach w polskich domach.

Taki mniej więcej obraz malują od samego początku twórcy przedstawienia. Nic dziwnego, że podtytuł spektaklu Sienkiewicz Superstar brzmi: zupełnie spóźniona anegdota biogra­ficzna na chwalebną okazję stulecia odzyska­nia niepodległości. Okazja chwalebna, bo po stu latach proniepodległościowa narracja, choć przeinaczona, wróciła do łask. Anegdota — bo twórcy przedstawienia nie uzurpują so­bie praw do znawstwa Sienkiewicza, ale po­przez anegdotyczną fantazję o nim mówią nie­mało o dzisiejszej Polsce. Spóźniona — bo cóż z tego, że post factum zastanowimy się, co spowodowało, że Sienkiewicza nie czytamy, ale nim myślimy? Zaczyna się więc spektakl dowcipną sceną Narodowego Dnia Czytania, kiedy to Pan Prezydent zamierza odczytać fragmenty z Sienkiewicza, a Pierwsza Dama usłużnie trzyma gazetowe wydanie jego Dzieł zebranych. Dla niej liczy się szacunek do twórcy, który każe skompletować cały zbiór, tak, żeby ułożone kolejno grzbiety ujawniły pełen napis „Henryk Sienkiewicz”, a nie na przykład niepoważne przez niekompletność „Ryk Sik”. Głowę państwa wzrusza z kolei, kiedy przy­pomni sobie scenę śmierci Wołodyjowskiego, pięknie w filmie pokazaną, i wie, słuchając podczas joggingu nagrań szumu husarskich skrzydeł, że nie na darmo ta śmierć, że ojczyź­nie się przysłużyła. Doprawdy, czytać trzy­dziestu grubych tomów nie trzeba, żeby to zrozumieć.

Niewiele się zmieniło przez ostatnie sto lat, poza tym, że wtedy, owszem, czytano — chłopi po dniu pracy w polu szli na pocztę, żeby wy­słuchać kolejnych odczytywanych odcinków Sienkiewiczowskich powieści — ale z podob­nym brakiem zrozumienia. Stąd kiedy noblista zaproszony zostanie do wmurowania kamienia węgielnego pod budowę szkoły jego imienia w Zbarażu, mieszkańcy pogonią go w diabły i do budowy nie dopuszczą — bo zbezczeszczo­no by grób Podbipięty, który na pewno tam się znajduje. Sienkiewicz nie będzie oponował, w końcu sam pana Longinusa do życia powołał — a skoro bliższy stał się sercom rodaków niż potrzeba edukacji? Tej sile trudno się prze­ciwstawić. I cóż, że tamtejszy chłopiec, Janko Muzykant, jakich wielu w zniewolonym kraju, a nad jakimi w swoim pisarstwie noblista się wszak pochylał, pozostawiony zostanie sam sobie? Sienkiewicz-marka staje się więzieniem dla Sienkiewicza-pisarza, myśliciela, patrioty, co wydaje się być naturalną ceną sukcesu. Sam zresztą przyznaje, że pisze tylko powieści przygodowe dla chłopców, ale konstatuje gorz­ko: „Ulepili mnie / z potrzeb swoich / i w po­mnik zamkną”. Wymogi gatunku i oczekiwania czytelników trzymają go w klatce szablono­wego myślenia: nie może dopuścić, żeby to Ukrainiec Bohun wygrał pojedynek ze Skrzetuskim, bo go czytelnicy „z torbami pogonią”.

Ciekawie poprowadzona jest postać głów­nego bohatera. Twórcy konsekwentnie unikają oceniającego tonu; pisarz jawi się więc zarówno jako sympatyczny, roztrzepany artysta, furiat, mizogin i ksenofob, szczery patriota, rozgrze­wany myślą o niepodległości ojczyzny i szuka­jący sposobów narodowego zjednoczenia, ale i jako koniunkturalista i egocentryk. Nie sposób jednoznacznie go opisać — i w tym tkwi siła wał­brzyskiego przedstawienia, mającego przecież być komentarzem do rzeczywistości, w której wyroki feruje się zbyt łatwo. Podobnie wielo­stronnie traktowane są pozostałe postaci dra­matu oraz okoliczności, w jakich przyszło im decydować o sobie — czy może: o tym, jak zo­staną zapamiętane. Naturalną koleją rzeczy pojawi się więc w spektaklu i Jerzy Hoffman, który, niezależnie od wielkości dorobku, pozostaje w szerokiej świadomości przede wszyst­kim reżyserem filmowych adaptacji Sienkie­wiczowskiej Trylogii. Twórcy stawiają go w sy­tuacji rozmowy z Ministrem Kultury, który ze względu na żydowskie korzenie reżysera nie wyraża zgody na żadne autorskie wypowiedzi o współczesnej Polsce — ale już Sienkiewicz jako materiał jest dość bezpieczny, żeby pro­dukcję uruchomić. Hoffman ma do wyboru: zrealizować tę adaptację, przed czym się wzdra­ga, albo nie istnieć. Żyć trzeba, więc decyzja jest oczywista.

Parodystyczna sekwencja kręcenia Trylogii jest chyba najjaśniejszym punktem spektaklu, jeśli chodzi o tempo, dowcip — bardzo już gorz­ki, o prowadzenie aktorów; Daniel Olbrychski fenomenalnie sparodiowany przez Rafała Ko­sowskiego nie tylko wywołuje salwy śmiechu, ale przede wszystkim każe się zastanowić nad wciąż żywym kulturowym konstruktem, któ­ry twórcy spektaklu określają jako „wymachi­wanie szabelką”. Zresztą cały wałbrzyski zespół wspaniale odnajduje się w tej opowieści i w es­tetyce Sienkiewicza Superstar, nie tracąc ani na moment swady mimo ciągłych zmian posta­ci — każdy ma tu przypisanych kilka wyrazistych ról. Nie do zapomnienia jest Janko Mu­zykant, w interpretacji Sary Celler-Jezierskiej będący wiecznym tricksterem, pozostającym poza wszelkimi dyskursami i przez to rozsa­dzającym je od środka, zasmuca diagnoza rzeczywistości wpisana w postać Prezydenta, a z dużym wyczuciem przeprowadzona przez Michała Koselę, wreszcie Filip Perkowski jako Sienkiewicz prowadzi swoją postać bardzo kon­sekwentnie i z wyraźną świadomością ciężaru, jaki spoczywa na jego — tak aktora, jak i posta­ci — barkach. Groszyńska zrobiła tu szlachetną robotę: jej reżyseria jest schowana, nienarzucająca się, ale po klarowności przebiegu i ko­munikatywności — gęstego i wbrew pozorom niełatwego — tekstu Czaplińskiego rozpoznać można, że konstrukcję spektaklu trzymała pewnie w rękach. Drobne przesunięcia poczy­nione wobec pierwotnego scenariusza uporząd­kowały dialektyczną myśl, łatwą do zgubienia we fragmentarycznej narracji.

Najmocniej dyskusja z Sienkiewiczowską wizją Polski wybrzmiewa w scenach, gdzie w słownych potyczkach mierzą się z noblistą Stanisław Brzozowski, Stanisław Przybyszew­ski i Zofia Nałkowska. Ci troje stoją po stronie lewicowego postępu, odcięcia od anachronicznej tradycji Pierwszej Rzeczypospolitej, ale mi­mo wyrazistej wizji (Przybyszewski), pogłę­bionej myśli (Brzozowski) i intelektu (Nałkow­ska), wobec braku talentu do pisania rzeczy popularnych, ich idee pozostają wołaniem na puszczy. Podobnie rzecz ma się w scenie dia­logu Sienkiewicza z Emilem Zolą, w którym na jaw wychodzi, jak bardzo Zachód nie rozumiał uwarunkowań wynikających z zaborów i nieobecności Polski na mapach. Tudzież: jak bardzo Zachód nie rozumie meandrów polskiej mentalności także dziś — co powoduje, że po­lityczna lewica wciąż we współczesnej Polsce praktycznie nie istnieje. Dziś nadal Pierwsza Dama stoi u boku Pana Prezydenta, trzymając na twarzy uśmiech, a w rękach trzydzieści to­mów Dzieł zebranych, martwiąc się tylko w du­chu, czy aby na grobie nie napiszą jej jak żo­nie Sienkiewicza: „umiejąca zawsze stanąć na uboczu”. Bohun nadal pokonywany jest w po­jedynku, tyle że walka toczy się o status gospo­darczy i społeczny, więc bohater personifikuje się na nowo w pomiatanej ukraińskiej sprzątacz­ce, wytrwale myjącej podłogi w pałacu, będą­cym miejscem akcji całego przedstawienia.

Tak oto Łazienki Królewskie, w których od­bywa się Narodowy Dzień Czytania, stają się przestrzenią nietypowego seansu spirytystycz­nego, podczas którego wywoływane są duchy polskich mitów, a z nimi demony — kompleksów, antagonizmów, ksenofobii. Pałacowe wnętrza nie muszą wcale być ani Łazienkami, ani nawet Oblęgorkiem — są za to wizualizacją snu o Rze­czypospolitej szlacheckiej, punktem tożsa­mościowego odniesienia dla dawno już nieklasowego społeczeństwa, w którym wszyscy, od szeregowych zjadaczy popkultury po elity rzą­dzące, znienacka zaczęli identyfikować się z dawną klasą wyższą. Ale czy wszyscy? Jak wy­rzut sumienia powraca w różnych momentach przedstawienia Janko Muzykant, ten sam, któ­ry nie miał szansy trafić do niewybudowanej szkoły w Zbarażu, a który w kolejnych odsło­nach będzie równie biednym Ślązakiem, Góralem, Mazurem. Który, zamiast ćwiczyć na skrzypkach, ukradł bogatym dzieciom gitarę basową i zaczął grać punka. Który wreszcie chciał kiedyś wygrać Konkurs im. Henryka Wie­niawskiego, ale dobrze się stało, że przez brak wykształcenia nie mógł się zgłosić, bo podob­no Wieniawski to Żyd. Dziś Janko znalazł swoje miejsce w organizacji młodzieżowej, wszystko jedno pod jakimi sztandarami, pełni wartę. On żyje, a Sienkiewicz nie. I chociaż noblista w tekście Czaplińskiego tłumaczy się, że kiedy mówił „naród”, miał na myśli „wspólnota”, żaden Janko już go nie wysłucha. Łatwiej buduje się tożsamość w oparciu o wroga, gdy tylu już wcześniej machało nań szabelką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji