Artykuły

Marcowe granie

W rocznicowych przedstawieniach Marzec '68 utożsamiono z jednym z jego skutków — pozbawieniem obywatelstwa i skazaniem na przymusowy emigrację około trzynastu tysięcy polskich Żydów. W tej mitologii nie ma miejsca dla innych istotnych wydarzeń Marca.

1.

W końcu stycznia 2018 wybuchła izraelsko-polska zimna wojna. Jako casus belli posłużyła nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Naro­dowej, w której zawarto przepisy o ochronie dob­rego imienia Rzeczypospolitej Polskiej i Naro­du Polskiego; trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że zmiany te zostały przyjęte w warunkach względ­nej koncyliacji (co rzadkie w polskim sejmie), przy wstrzymujących się głosach części opo­zycji i tylko pojedynczych głosach sprzeciwu. O ile spodziewano się protestów Ukrainy, o ty­le gwałtowna reakcja Izraela spowodowała dość powszechne zaskoczenie. W gorączce i zamie­szaniu pojawiło się mnóstwo teorii i domysłów — nie zazdroszczę historykom, którzy w przy­szłości będą odtwarzać i opisywać polityczną kronikę wydarzeń zimy 2018. Polska opinia pub­liczna, dotąd dość słabo zorientowana w we­wnętrznej sytuacji Izraela, zaczęła ekscytować się tamtejszymi grami przedwyborczymi i kło­potami z prawem premiera Beniamina Netanjahu. Reakcję środowisk żydowskich (bo już nie tylko Izraela, ale także na przykład amery­kańskiej diaspory) potraktowano w Polsce ja­ko element nacisku w związku z przygotowy­wanym projektem ustawy reprywatyzacyjnej, czemu druga strona zaprzeczała energicznie — acz bez powodzenia. Polakom zarzucono z ko­lei, że decyzja o procedowaniu nowelizacji usta­wy była próbą przykrycia nagłośnionych przez publikatory ekscesów grupki rodzimych neo­nazistów. Na poziomie oficjalnym nastąpiła wy­miana lodowatych i/lub gorących oświadczeń. Na poziomie zawodowych i domorosłych pub­licystów pojawiły się rozważania na temat an- typolonizmu i antysemityzmu — w ujęciu his­torycznym oraz w ich współczesnych przeja­wach; w tym zakresie linia podziału wcale nie przebiegała „narodowo”, bo na przykład oskarżenia o „tradycyjny polski antysemityzm” pojawiły się także w polskich mediach. Wszyst­ko to było tylko łagodną przygrywką do odpalenia broni atomowej — zarzutu współudziału Polaków w Holokauście. Zabolało i zawrzało. Podstawy mozolnie odbudowywanych relacji Polski i Izraela (w istocie: Polaków i Żydów, bez względu na kraj zamieszkania) osypały się jak zamki z piasku — stało się jasne, że ten związek wciąż tkwi w głębokim kryzysie i de­cydują o nim nieprzerobione, a częstokroć pie­lęgnowane resentymenty, urazy i traumy, zaś pojednanie między naszymi narodami jest tylko ułudą lub pozorem.

W atmosferze międzynarodowego napięcia dobiliśmy do lokalnej, pięćdziesiątej rocznicy wydarzeń Marca ’68.

2.

Idę o zakład, że niewielu pamięta ubiegło­roczny program i przebieg „marcowych” obcho­dów, a konia z rzędem temu, kto wymieni tytuł przygotowanego na tę okoliczność przedsta­wienia. Tego marca miało być inaczej. Wpraw­dzie wiadomo, że okrągłość rocznicy podsyca słabnącą z roku na rok dynamikę memorialnego rytuału, a jednak tegoroczne jubileuszo­we wzmożenie, które zapanowało w kilku stołecznych teatrach, przebiło wszelkie kal­kulacje. Stało się jasne, że zadanie zrelacjo­nowania tych przedstawień niełatwo będzie wykonać z pozycji sprawozdawcy teatralne­go, że przyjdzie raczej pogodzić się z rolą korespondenta z frontu walki bardzo szcze­gólnego rodzaju — kombinacji wojny zewnętrz­nej z wojną domową.

3.

W tym roku spotkanie, które tradycyjnie 8 marca odbywa się na Dworcu Gdańskim, za­kończył plenerowy spektakl Agaty Dudy-Gracz o tasiemcowym tytule Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał. Trzeba jasno powiedzieć, że tylko rocznicowo-okolicznościowa kurtuazja powstrzymałaby od stwierdzenia, że widowisko było kompletną porażką i pozo­stawiło wrażenie słabej kantorowszczyzny. Akcję ulokowano pomiędzy dworcowym budyn­kiem i torowiskiem; na jednym z krótszych bo­ków prostokąta postawiono zadaszoną widownię; ci, którzy się na niej nie zmieścili — czyli większość — stłoczyli się za taśmami zamyka­jącymi „scenę” od wschodu i północy. W „praw­dziwym” teatrze siłą Dudy-Gracz jest panowanie nad przestrzenią scenicznego pudła. Plener oka­zał się zabójczy — trudno od architekta wnętrz wymagać zaprojektowania choćby i fragmen­tu osiedla albo ogrodu. Reżyserka poprzebie­rała swoich aktorów za biednie odziany tłum, holujący rupiecie codziennego użytku (wśród nich rower i dywan, skądinąd przedmioty sym­boliczne: ze źródeł wiadomo, że ich wywóz podlegał restrykcjom niewynikającym bynaj­mniej z przepisów, lecz z własnej inicjatywy polskich celników) i skandujący zdania wyrwa­ne z trywialnych dialogów — nie sądzę, by w tak odmalowanej ciżbie odnaleźli się pomarcowi emigranci, wśród których istotny odsetek sta­nowiła elita intelektualna Polski. (Może więk­szy wstrząs wywołałoby skojarzenie uchodź­czego losu z ludźmi, którzy pomimo peerel­owskiej szarzyzny i niedostatku starali się za­chować pewną elegancję, czego świadectwem są liczne i łatwo dostępne dokumenty ikono­graficzne z epoki). I ruch, i tekst toczyły się w powtarzalnych sekwencjach, jednak tak wolno przesuwając pole gry (a zupełnie nie posuwając akcji), że zrazu zaciekawieni i życzliwi, a z upły­wem czasu coraz bardziej zniecierpliwieni widzo­wie masowo zwalniali miejsca przy taśmach. Dobrze brzmiącym, choć historycznie i geogra­ficznie niedorzecznym elementem widowiska była stylizowana sefardyjsko wokaliza. Nato­miast akcent publicystyczny i bieżący pojawił się na samym początku przedstawienia — z megafonu popłynęła wyliczanka warszawskich adresów i liczb, które zapewne należałoby interpretować jako wycenę nieruchomości pozostawionych przez emigrantów.

4.

Przedstawienie Anny Smolar (Kilka obcych słów po polsku) ujmuje prostotą formy. Wła­ściwie sprawia wrażenie dzieła osoby bardzo młodej, może nawet uczennicy. To zapewne nie­przypadkowa decyzja — reżyserka (rocznik 1980) ma przecież teatralny dorobek, prywatnie jest matką. Ale jako autorka spektaklu granego na scenie Teatru Polskiego odsłania się przede wszystkim jako córka. Córka pomarcowych emigrantów, urodzona wiele lat po ’68, w rodzinie już zadomowionej w nowym otoczeniu, w innym języku. Córka, która pomimo przestróg i ro­dzinnych traum ostatecznie decyduje się na ży­cie w Polsce. Zanim jednak wybrzmi bardzo osobisty finał przedstawienia (tak osobisty, że sprawia wrażenie dopisanego do tekstu Macie­ja Buszewicza inną ręką), poznajemy historię ko­smopolitycznego grona ludzi, niegdyś polskich obywateli. Bohaterami przedstawienia są dzieci pierwszego pokolenia pomarcowych emigran­tów, przy czym — inaczej niż w przypadku reżyserki — są to ludzie w Polsce urodzeni, w 1968 ro­ku niektórzy byli już u progu dorosłości. Kolo­rowa prasa i telewizje śniadaniowe rozpowszech­niły zwyczaj rozdłubywania „toksyczności” ro­dzinnych relacji, przyjąwszy tę dość nieoczekiwaną perspektywę, Smolar pokazuje, w jaki sposób Marzec zatruł — i wciąż zatruwa — życie rodziców, dzieci i wnuków.

Opowiadane historie są wciągające, jak to by­wa z podglądaniem cudzego życia. Smolar i Buszewicz przedstawiają swoich bohaterów w taki sposób, by zaangażować widzów, zwłaszcza młodych, na poziomie najprostszych emocji, łatwo uruchamiających pokłady empatii. Kon­sekwencją marcowych wypadków najpierw były „małe” dramaty — utrata przyjaciół, utrata przedmiotów, które budowały komfort prywatnej przestrzeni, rozstanie z chłopakiem, przejście ze stanu względnej zamożności do strefy niedo­statku. Potem przyszło się mierzyć z obcym światem i językami. Dla wielu bohaterów Ma­rzec wiązał się z bolesnym odkryciem tożsamości, której niejednokrotnie w ogóle nie byli świadomi; korzenie, zwykle stanowiące źródło dumy i siły, w ich przypadku stają się przyczy­ną upokorzeń i niechcianej emigracji. Buszewicz i Smolar parokrotnie przełamują konwen­cję obyczajowej tragikomedii. W pamięci pozostaje autoironiczna aria Joanny Rzączyńskiej w roli samej siebie, tj. wnuczki Szymona Szur­mieja, wieloletniego dyrektora koncesjonowa­nego przez peerelowskie władze warszaw­skiego Teatru Żydowskiego, w którą wciela się dybuk Idy Kamińskiej (Szurmiej przejął teatr po Kamińskiej), oraz drapieżny, ironicz­ny song o wielowiekowym polsko-żydowskim „przyjacielskim” (jak u Wyspiańskiego) współegzystowaniu (świetny dramatyczno-wokalny guest-starring tancerza Pawła Sakowicza).

Przyjęcie perspektywy, która otwiera prze­strzeń międzypokoleniowej (w planie rodzin­nym) i międzyludzkiej (w planie narodowym) rozmowy, bez publicystycznej i politycznej nawalanki, wiąże się z ryzykiem, i Anna Smo­lar podjęła to ryzyko, co budzi szacunek. Tym większy, że taka postawa z reguły nie zadowa­la nikogo, a już z pewnością nie zadowoli naj­bardziej nieprzejednanych aktywistów z obu stron barykady.

5.

Michał Zadara umyślił sobie, że z pomocą teatru doprowadzi do wskazania winnych fali pomarcowej emigracji i postawienia im zarzu­tów. Pięknie, pozostaje zasadnicze pytanie — o co chodzi? Przecież sprawcy są dobrze znani, z imienia i nazwiska, wiadomo, kto wydawał polecenia i kto je wykonywał. Okoliczności wy­padków obszernie udokumentowano i opisa­no (wbrew temu, co ogłasza w swoim tekście Daniel Przastek). Próby postawienia winnych przed sądem — kiedy już było można — podej­mowano; przedawnienie skazywało je na po­rażkę, wszakże sąd symboliczny nad Gomułką, Moczarem i pomniejszymi się dokonał. Zgo­da, mamy w Polsce problem z wymiarem (nie)sprawiedliwości, ze ściganiem zbrodniarzy, zwłaszcza komunistycznych, ale nie lamento­wałabym nad niemożnością skazania nieży­jących; gorzej, że przez lata nie potrafiliśmy wskazać, osądzić i skazać żyjących spraw­ców pacyfikacji kopalni „Wujek”, generałów stanu wojennego, a ostatnio — winnych kata­strofy smoleńskiej.

Zadara i jego współpracownicy postano­wili dowieść, że w przypadku tej fali emigracji mieliśmy do czynienia z niepodlegającą prze­dawnieniu zbrodnią przeciw ludzkości. Bez wątpienia pomysł, by w tym celu odwołać się do zapisów ustawy o IPN, wydał się autorom kuszący i — z ich punktu widzenia — przewrotny (choć w istocie nic w tym przewrotnego, po to napisano ustawę o IPN).

Jeśli chodzi o środki teatralne, Zadara sięgnął po gatunek zwanym dramatem sądowym. Jest to niezwykle efektowny format (nie ma nic wspól­nego z nudą prawdziwych procesów, o której wspomina w programie przedstawienia Grze­gorz Niziołek), a niedościgłe mistrzostwo w tej dziedzinie osiągnęli hollywoodzcy scenarzyści. Dochodzenie do prawdy jest żmudną procedu­rą — o czym przekonuje lektura akt sądowych albo oglądanie in extenso transmisji posiedzeń komisji śledczych. Natomiast dramat sądowy jest kreacją wyzyskującą dochodzeniowe i pro­cesowe „the best of" — punkty zwrotne, odkry­cia i wnioski; te na ogół obudowuje się fabu­larną ramą, rekonstruującą wydarzenia, biogra­fie świadków, podsądnych czy ławników.

Sprawiedliwość nie spełnia klasycznych re­guł gatunku: niczego nie rekonstruuje, nie two­rzy opowieści, aktorzy występują w roli porte-parole scenarzystów i ich konsultantów, wy­głaszając przydzielone kwestie z żarliwością charakterystyczną dla nowo rekrutowanych działaczy organizacji, które niosą na sztanda­rach obronę praw człowieka. Przedstawienie sprowadza się do wycinkowego przywoływa­nia faktów i źródeł oraz skrótowej prezentacji wniosków. Całość inkrustuje playlista fragmen­tów przebojów muzyki pop z epoki, podpowiedz dla młodych widzów, która pomaga osadzić wydarzenia na osi czasu i unaocznić przepaść — tu gomułkowszczyzna, tam Roy Orbison. Ale najpoważniejszym odstępstwem od reguł jest brak precyzji i rzetelności, elementarny grzech sztuki prawniczej. Każdy prawnik wie, że nie wystarczy efekciarska konstatacja, trzeba mieć pewność, że nie da się jej zbić. Podobnie scena­rzysta dramatu sądowego wie, że jego narra­cja musi być tak sugestywna, by siła perswazji odbierała widzom chęć wątpienia i zadawania dodatkowych pytań.

Jak dowieść wyjątkowego — na tle innych charakteru pomarcowej fali emigracyjnej? Za pomocą liczb? Zadara i jego ekipa zapewne ko­rzystali z pracy Dariusza Stoli (obecnie szefa POLIN-u), poświęconej zagadnieniu, i zapewne z niej zaczerpnęli wiedzę o tym, że w latach 1968-1970 Polskę opuściło około 13 000 Żydów. Cóż zatem począć z ustaleniami Stoli, że „po­mysł otwarcia emigracji […] kierownictwo partii raz już zastosowało, zezwalając czaso­wo na emigrację do Izraela w latach 1949-1950. W ramach tej akcji […] wyjechało blisko 30 000 Żydów. […] w następstwie odwilży 1956 r. […]

Polskę opuściło ponad 47 000 Żydów”. Przemil­czeć? Co począć z wiedzą, że: „Tylko w 1968 r. władze odmówiły zgody 65 tysiącom osób sta­rających się o wyjazd do Niemiec i blisko 14 ty­siącom osób pragnących wyjechać do USA. Wiele z nich należało do rozdzielonych rodzin i zabiegało o wyjazd od lat. Wiele, zwłaszcza wśród etnicznych Niemców, było obiektem dyskryminacji i szykan nie mniejszych niż sto­sowane wobec ofiar kampanii marcowej, do tego trwających nieporównanie dłużej” (Da­riusz Stola)? Czy należy stąd wyciągnąć wniosek, że w tym przypadku stanowisko komunistycz­nych władz jest godne pochwały, bo zapobiegło „osłabieniu demograficznego i intelektualnego potencjału Polski” (jeden z „koronnych” argumentów teatralnego oskarżenia w przypadku fali pomarcowej), a szykany stosowane wobec tych ludzi to nieistotny skutek uboczny, jako że niektórzy z nich byli Niemcami? Mam peł­ną świadomość pokrętności tego typu technik polemicznych, rzecz w tym, że Zadara i jego ekipa stosują metody, które prowadzą do jeszcze bardziej groteskowych efektów. Słabiej zorien­towany widz wychodzi z Teatru Powszechnego w absurdalnym przekonaniu, że największą winę za antysemicką nagonkę ponosi Iwona Śledzińska-Katarasińska. Nie zamierzam umie­rać za posłankę z ramienia Platformy Obywa­telskiej, jednak trzeba pamiętać, że miecz tnie obosiecznie: skoro opozycyjna karta Śledzińskiej-Katarasińskiej nie łagodzi jej winy za an­tysemicką publicystykę, ktoś mógłby uznać, że nie ma powodu ujmować się za tymi spośród emigrantów pomarcowych, którzy wywozili z Polski stalinowską i ubecką przeszłość (Da­riusz Stola: „W żadnej fali emigracji z PRL [jak w emigracji pomarcowej — M.P.] nie było tak znacznego udziału byłych członków aparatu władzy i establishmentu”).

No ale w przypadku Sprawiedliwości nie cho­dzi przecież o żadną sprawiedliwość ani o spo­rządzenie skutecznego pozwu przeciw winnym antysemickiej nagonki i jej następstw. Gomuł­ka był potrzebny tylko po to, by można było doń porównać Kaczyńskiego.

6.

Scenariusze dwóch rocznicowych mono­dramów oparto na wspomnieniach emigran­tek, które nowy dom znalazły w Stanach Zjed­noczonych. Sabina Baral opuściła Polskę jako dwudziestolatka. Dobiegająca siedemdzie­siątki Ida Kamińska wyjeżdżała z nadzieją, że na obczyźnie stworzy teatr żydowski; nadzieje okazały się płonne, tamtejsza społeczność wcale go nie chciała. Dla Baral był to początek dorosłego życia, które ostatecznie przyniosło jej radość i satysfakcję, dla Kamińskiej — schyłek zawodowej aktywności. Głównym tematem tekstu Baral jest przymusowa emigracja, oko­liczności, które do niej doprowadziły, towarzy­szące jej wydarzenia i emocje, także jej skutki; opowieść uzupełniają dygresje, wypady w prze­szłość (historia rodzinna) i w przyszłość (opo­wieść o spełnionym amerykańskim śnie — domu, karierze, pieniądzach). Wspomnienia Kamiń­skiej, zaadaptowane na scenę przez dwójkę pośredników (najpierw przez Henryka Grynberga, a jego tekst przez Gołdę Tencer), ogar­niają większość życia aktorki, a ’68 jest tylko jedną z wielu jego dramatycznych odsłon. Sabi­na Baral to Klara Zachanassian, która najpierw chce zatrzeć przeszłe upokorzenia, olśniewa­jąc dawnych pobratymców (czego niezamierzenie komicznym przejawem jest opubliko­wany w programie biogram autorki, napisany w niepodrabialnej poetyce american dream, a przetłumaczony przez redakcję na pidgin polish), potem domaga się zadośćuczynienia.

Ida Kamińska, dla której ciągła tułaczka była przyjętym z pokorą przekleństwem losu, która przez kilka lat zabiegała o uwolnienie zesła­nych na Syberię córki i wnuczki, i dla której utrata ojczyzny oznaczała także utratę teatru, poprzestaje na kronikarskiej relacji.

Krystyna Janda (Sabina Baral) gra przed licz­ną widownią swojego teatru, Joanna Szczep­kowska — w małej salce jednej z tymczasowych siedzib Teatru Żydowskiego, przed kilkudzie­sięcioma osobami. Oba monodramy zrealizowa­no według tej samej formuły — tekst przeplatają muzyczne kawałki z towarzyszeniem zespołu na żywo, przy czym Janda śpiewa wielokrotnie, repertuar demarczykowo-osiecko-młynarski, a Szczepkowska tylko raz dołącza do klezmer­skiego trio. Ten typowy dla teatru galanteryjne­go chwyt „uatrakcyjniający”, zwłaszcza w przy­padku Zapisków z wygnania, rozbija teatralną iluzję, osłabia paradokumentalną wiarygod­ność. Oczywiście, Janda jest bardzo sprawną aktorką, umiejętnie dobiera środki wyrazu: ściszony głos i wyciszone emocje, których fak­tyczną temperaturę sugerują zawieszane zda­nia, co i raz szklące się oczy, drżenie ust. Ale, podkreślmy, korzysta przy tym ze sprytnego i potężnego wsparcia — pośrednictwa środków filmowych. Do widzów dociera poprzez zbli­żenie twarzy, obraz rzutowany na półprzezro­czystą zasłonę oddzielającą scenę od widowni, a tekst mówi do mikrofonu; te rozwiązania po­zwalają ściągnąć własną ekspresję, a mimo to w oczywisty sposób zwielokrotnić siłę prze­kazu. (Pozbawcie najlepszego mówcę mega­fonu, a przekonacie się, że nie zdoła zaczaro­wać wiecowych mas).

Joanna Szczepkowska (Ida Kamińska), po­mimo niewielkiej przestrzeni, też korzysta z mikrofonu (cóż, żyjemy w epoce teatralnego ży­cia ułatwionego, z całym repertuarem podpó­rek audio i wideo). Reżyserka Gołda Tencer nie ułatwiła aktorce zadania, bowiem przed wkro­czeniem Szczepkowskiej na scenę wyświetlany jest film dokumentalny o Idzie Kamińskiej Jej teatr (1967); wyreżyserował go Władysław Forbert, a komentarz, napisany przez Erwina Axera, czyta Tadeusz Łomnicki. Mniej niż dwa­dzieścia minut projekcji uprzytamnia siłę oso­bowości — człowieczej i teatralnej, daje wyob­rażenie wielkości i klasy kobiety, aktorki, na­uczycielki, dyrektorki teatru. Ida Szczepkow­skiej jest inna niż ta, którą widzieliśmy na fil­mie, jest kokieteryjna, kobietkowata, raczej re­aktywna niż aktywna. W sportach indywidu­alnych używa się pojęcia „dyspozycja dnia”; to coś, co może sprawić, że faworyt przegra zawody. „Dyspozycja dnia” jest równie ważna w sytuacji „sam na scenie”. Monodramista nie ucieknie się do pomocy suflera czy kolegi z ze­społu; tutaj widać każde potknięcie, każde przejęzyczenie, każdą dziurę w głowie, rwącą się narrację i przydługie, a nieuzasadnione pauzy. Na „moim” przedstawieniu aktorka wy­raźnie walczyła z tekstem.

O ile monodram o Idzie Kamińskiej jest kla­sycznym rocznicowym przedsięwzięciem, ani ziębi, ani grzeje, o tyle Zapiski z wygania są wypowiedzią w gorącym politycznym sporze. Podobny akces zgłosił Teatr Powszechny, przy czym Sprawiedliwość mieści się jednak w ra­mach publicystycznych podszczypywań. Za to Krystyna Janda i Magda Umer postanowi­ły przyłożyć na odlew — spuentowanie przed­stawienia tendencyjnie zmontowanymi sek­wencjami z Marszu Niepodległości (fragmenty filmu Andrzeja Jakimowskiego) jest skanda­liczną manipulacją.

7.

Stefan Kisielewski, którego bon motem „dyk­tatura ciemniaków” tak chętnie posługują się rozmaici publicyści, w 1970 zauważył: „[…] szlag człowieka może trafić, gdy np. jakiś facet stwierdza, że Marzec 1968 to był dla niego naj­większy wstrząs, jaki przeżył w Polsce Ludo­wej, wstrząs, dzięki któremu przejrzał na oczy. Największy wstrząs! A więc nie pogrom w Kiel­cach, nie rozstrzeliwania i więzienie akowców, nie procesy generałów, nie mianowanie Ro­kossowskiego marszałkiem Polski, nie uwię­zienie Gomułki, a potem Wyszyńskiego, nie wypadki poznańskie 1956, lecz właśnie akurat tylko Marzec 1968”.

Reszty rozważań nie przytoczę, choć smacz­ne, kto chce, niech sięgnie do Dzienników. Nie chodzi zresztą o ranking ważności historycz­nych wydarzeń, dziś problem widzę w czym innym. Otóż te kilka teatralnych wieczorów dobitnie dowodzi, że Marzec został utożsa­miony z jednym z jego skutków — pozbawie­niem obywatelstwa i skazaniem na przymu­sową emigrację niemal trzynastu tysięcy polskich Żydów. W tej mitologii nie ma miejsca dla Marca 1968, o którym czytałam w Tater­nictwie nizinnym Jakuba Karpińskiego i o któ­rym opowiadali mi moi nauczyciele — Zbig­niew Raszewski, Marta Fik, Stefan Meller; nie ma zdjęcia Dziadów z afisza, nie ma pierwsze­go znaczącego wolnościowego wystąpienia polskich studentów wspartych przez młodych robotników, nie ma komandosów, areszto­wań i procesów politycznych, nie ma Pras­kiej Wiosny i szoku, który także w społeczeń­stwie polskim wywołała jej pacyfikacja.

W jednej z okolicznościowych marcowych debat profesor Jerzy Eisler powiedział, że nad tym wszystkim, co dzieje się wokół Polski, sły­szy chichot Stalina. Ja dodałabym, że chichoczą i Goebbels, i cała Ochrana, i jej spadkobier­cy, i nasza bezpieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji