Triumf sztuki
Zaczęło się od genialnej promocji. Przez dwa tygodnie na budynku Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu wisiały brunatne banery z tytułem przedstawienia i tajemniczymi znakami, przypominającymi wiatraczki. Trwała akurat kampania do wyborów samorządowych. Capitol to dziś najpopularniejszy teatr w mieście. Trudno się dziwić, że kandydaci próbowali włączyć pomysłową i przewrotną promocję teatru do własnej autopromocji. Rozległy się głosy oburzenia. Teatr oskarżano o propagowanie faszyzmu. Politykom wszystko się kojarzy. W dziecięcych wiatraczkach na brunatnych banerach ujrzeli swastyki. „Zgorszenie, zdziwienie, szok” – grzmiała kandydatka na prezydenta Wrocławia, ta sama, która wcześniej fotografowała się z lokalnym faszystą i myślała, że ma wyższe wykształcenie. Blaszany bębenek stał się najbardziej oczekiwaną premierą sezonu.
Wojciech Kościelniak to największy dziś w Polsce twórca teatru muzycznego, a Blaszany bębenek w Capitolu to arcydzieło tego gatunku. Kościelniak, jak zwykle, sam napisał scenariusz i teksty piosenek. Rewelacyjnie zaadaptował prozę Güntera Grassa. Nie uległ sile realistycznych obrazów głośnego filmu Volkera Schlöndorffa z 1979 roku. Blaszany bębenek w Capitolu to nade wszystko triumf sztuki, oryginalne i autonomiczne dzieło teatralne, porywające urodą obrazów i muzyką, zagraną na żywo z wielką energią, brawurowo wyśpiewaną i odtańczoną.
Kościelniak na potrzeby przestawienia zebrał istną drużynę marzeń. Mariusz Obijalski, wybitny pianista jazzowy, napisał nie tylko świetne songi z wyrazistymi tematami i riffami, ale też stworzył pejzaż muzyczny dla scen nieśpiewanych. Adam Skrzypek mistrzowsko poprowadził orkiestrę, umieszczoną malowniczo w tyle sceny. Anna Chadaj zbudowała ascetyczną, ale i przepiękną scenografię. Ubrała też aktorów w znakomite kostiumy. Kluczową rolę w budowaniu obrazów scenicznych odegrał reżyser świateł, Tadeusz Trylski, jeden z najlepszych dziś speców od oświetlania aktora. Wydobywał z mroku trójwymiarowe rzeźby ciał w kilku planach równocześnie. Podziwiałem czystość i precyzję scenicznych wizji.
W pracy z aktorami reżyserowi pomagała wschodząca gwiazda choreografii, Ewelina Adamska-Porczyk. Dawno nie widziałem w teatrze tak rewelacyjnego ruchu scenicznego. Podobno kiedy teatr ogłosił casting do spektaklu, zgłosiło się ponad trzysta osób. Wybrano naprawdę najlepszych. Adamska-Porczyk nie oszczędzała tancerzy. Miała osobny pomysł na każdą scenę i etiudę. Performerzy musieli wykonywać na scenie piekielnie trudne akrobacje i układy zbiorowe, śpiewać, tańczyć z manekinami, błyskawicznie zmieniać kostiumy. Trudna i chwilami bardzo dowcipna choreografia uskrzydliła wszystkich wykonawców. Emanowali radością i mocą.
Wojciech Kościelniak nawet nie próbował wiernie przenosić prozy na scenę. Uwierzył we własne intuicje artystyczne i stworzył dzieło osobne, w intrygującym dialogu z oryginałem. Akcję przedstawienia umieścił w sklepie z zabawkami. Odebrał powagę światu sprzed drugiej wojny światowej. Faszyzm i wojnę przemienił w groteskę. Nie ma w tym spektaklu żadnych odniesień wprost do rzeczywistości przedwojennego Gdańska Güntera Grassa. Niemcy i Polacy niewiele się różnią. Tożsamość narodowa to przecież fikcja, kiedyś użyteczna do scalania wspólnot, dziś mniej przydatna. Rewolucja informatyczna i postępy w biotechnologi gruntownie zmieniają definicję człowieka. Maszyny poszerzają i modyfikują nasze ciała, algorytmy sprawniej od ludzi procesują olbrzymie ilości danych. Żyjemy w świecie coraz bardziej złożonym, skomplikowanym, trudnym do ogarnięcia przez pojedynczego człowieka. Za dużo danych.
Politycy przerażeni rzeczywistością i brakiem własnych kompetencji wpadają w panikę, ożywiają więc stare mity i strachy, bo te rozumieją. W jednym z wywiadów Kościelniak bardzo słusznie zauważył, że „szczepionka drugiej wojny świtowej przestała działać”. Blaszany bębenek, uwolniony z historycznych ram, przypomina, że ludzkiej głupoty nigdy nie należy ignorować. Jednocześnie Kościelniak przywraca tym wszystkim neofaszystowskim gestom i złudnym marzeniom o potędze ich realny wymiar groteski w sklepie z zabawkami, sprzedawanymi przez Żyda, unieruchomionego na zawsze w stereotypie, czyli maszynie do kiwania. Ten wiecznie kiwający się Żyd Markus to majstersztyk scenografki Anny Chadaj i wspaniała kreacja Mikołaja Woubisheta.
Spektakl obfituje w znakomite role. Justyna Szafran jako babka Anna tworzy całą serię mistrzowskich etiud. Śpiewa jak zawsze wspaniale. To w jej spódnicy, spektakularnie wymyślonej przez scenografkę, poczyna się na kartoflisku mama Oskara, głównego bohatera książki i przedstawienia. Szafran daje też wspaniały popis aktorstwa improwizowanego w monologu kaszubskiej handlarki.
Maciej Maciejewski, tym razem jako grubas w zabawnym kostiumie, gra jednego z dwóch domniemanych ojców Oskara. Mama żyła bowiem w trójkącie. Z Niemcem i Polakiem. Maciejewski to Alfred Matzerath z Nadrenii, sympatyk nazistów. Naturalne poczucie humoru tego wybitnego artysty wzbogaca i po części dekonstruuje groźną postać. Chrypi głosem jak amerykański bluesman. W scenie wieńczącej spektakl, po śmierci Matzeratha, Maciejewski w prywatnym ubraniu śpiewa wspaniały song z refrenem, od którego długo nie mogłem się uwolnić: „my tu przecież mieszkamy”.
Rewelacyjnie pomyślana została sekwencja z zakonnicami rozstrzelanymi w finale. Dwie z nich stworzyły najzabawniejszą scenę w spektaklu. Scholastyka, siostra przełożona, czyli Karolina Szeptycka, ma trudności z przekonaniem siostry Agnes, czyli Pauliny Jeżewskiej, do powrotu z plaży. Kościelniak każe aktorkom rozgrywać tę scenę nierealistycznie, na proscenium, tuż przed widownią. Kłócą się ze sobą, patrząc nam prosto w oczy. Taki efekt sztuczności bardzo dobrze sprawdza się w teatrze, bo skutecznie angażuje widza do – niejako – dokończenia przedstawienia i właściwego zinterpretowania zachowań aktorek.
Teatralna sztuczność powoływana jest przez Kościelniaka w Blaszanym bębenku bardzo często. Taka strategia wymaga od aktorów najwyższego profesjonalizmu. Dwa tygodnie temu zachwycałem się równie wysokim kunsztem wykonawczym w Tokio podczas wielogodzinnego spektaklu kabuki. Japońscy artyści podkreślali każdym gestem i arią, że nie naśladują życia codziennego. Tworzyli na scenie sławnego Teatru Kabuki artystyczne wizje codzienności. Konwencja wodewilu/musicalu, zaproponowana przez Kościelniaka, jest równie odległa od imitacji rzeczywistości, co kabuki. Trzeba wyjątkowo dobrze śpiewać i tańczyć, by takiej konwencji sprostać.
Agata Kucińska w tytułowej roli Oskara przypominała mi wielkich artystów kabuki. Mistrzowsko łączyła średniowieczną technikę, zwaną tintamareską, z bardzo osobistym i nowoczesnym świadectwem. Sztuczne środki wyrazu umożliwiły aktorce stworzenie wiarygodnego i przekonującego portretu chłopca w roku 2018.
Oskarek składał się z głowy i dłoni Kucińskiej oraz lalkowego korpusiku, zawieszanego przez aktorkę na szyi. To właśnie tintamareska – szmaciany korpus zwieńczony żywą twarzą. Aktorka dużą część wielogodzinnego spektaklu musiała grać na kolanach. Sceniczna kukiełka, jak powieściowy Oskarek, miała przecież tylko 94 cm wzrostu. Trzyletni Oskarek w akcie niezgody na świat odmówił bowiem wzrastania. Został karłem z wyboru, a natura jakby w rekompensacie obdarzyła go niezwykłymi zdolnościami. Głosem potrafił roztrzaskać każdą szybę i szkło. Grał na bębenku. Kucińska wszystkie te talenty widowiskowo demonstrowała, ale też znakomicie śpiewała i tańczyła. Była również przejmującą narratorką. Blaszany bębenek wciąż niepokoi, bo ukazuje rozpadający się świat oczami dziecka. Dialogi Oskarka z Jezusem wydały mi się szczególnie pouczające w dzisiejszym kontekście politycznym.
W spektaklu pojawiają się jeszcze inne tintamareski. Wielkie talenty animacyjne objawili Katarzyna Pietruska i Tomasz Leszczyński jako Roswita i Bebra, karły z cyrku. Leszczyński śmieszył do łez nieokiełznaną kreatywnością i finezją w operowaniu lalką.
Reasumując: Blaszany bębenek Wojciecha Kościelniaka to wyjątkowo udane przedsięwzięcie artystyczne, pomyślane z wielkim rozmachem i znakomicie zrealizowane. Bogactwo rozwiązań inscenizacyjnych oszałamia. Rzadko dziś można oglądać w teatrze dzieła tak spójne estetycznie i wyraziste treściowo. Wielki triumf sztuki.