W Ameryce wydziedziczonych
Tęsknimy za aniołami: cierpliwymi stróżami naszej nieboskiej natury. Za chwilę premiera Aniołów w Ameryce Kushnera w reżyserii Warlikowskiego. Bardzo czekam na te Anioły w Warszawie.
Anioły w Ameryce są wydarzeniem szczególnym. Za tym tytułem stoi legenda znakomitego, nagrodzonego m.in. Pulitzerem dramatu Tony’ego Kushnera i legenda wybitnej telewizyjnej serii w reżyserii Mike’a Nicholsa. Na film Nicholsa też tak czekałem. I nieprędko zapomnę długi, ponadsześciogodzinny seans w krakowskim kinie „Kijów”.
Anioły w Ameryce Nicholsa były dla mnie objawieniem. Okazało się, że zdeprawowany (osobliwie w Polsce) format telewizyjny może być również formatem arcydzielności. W Aniołach w Ameryce Kushnera i Nicholsa słowa małe, pokraczne literki w alfabecie, zdominowały wielkohasłową fanfaronadę, tupet i udające rozwagę fobie. Kushner z Nicholsem sportretowali reaganowską Amerykę wydziedziczonych: gejów, Żydów, mormonów, chorych na AIDS. Na pięć minut przed ich emancypacją. I Amerykę zadowolonych z siebie hipokrytów: polityków, cyników, drobnych graczy na giełdzie, także własnego życia. Oraz ich tęsknotę za aniołami.
Anioły w Ameryce to opowieść realna i fantastyczna. Werystyczna i wyśniona. Po obu stronach nowojorskiej ulicy stoją domy. Zadbane i ponure. Z ogródkiem albo z rynsztokiem. Te domy skrywają własne tajemnice. Boskie i rzeczywiste. Na początku poznajemy dwie pary: gejowską i heterycką, oraz starzejącego się prawnika Roya Cohna. Grany przez Ala Pacino Cohn jest postacią autentyczną — jest to zmarły na AIDS w 1986 roku, ekscentryczny polityk. Był homoseksualistą, który nienawidził gejów, prawnikiem będącym mistrzem pozaprawnych metod działania, antysemitą żydowskiego pochodzenia.
Fascynujący są i pozostali bohaterowie: porzucony przez kochanka Prior choruje na AIDS, mormon Joe jest kryptogejem („krypto-” tylko do czasu), a jego uzależniona od valium żona — kolejną almodovarowską „kobietą na krawędzi załamania nerwowego”.
„Anielska” Ameryka jest krainą kontrastów. Z jednej strony, to apogeum konserwatywnych rządów Reagana, z drugiej — apogeum śmiertelnych rządów nowej choroby: AIDS. To dwie główne płaszczyzny filmu i dramatu Kusehnera — dramatu ludzi chorych na AIDS i rozrachunku Amerykanów z Ameryką podzieloną ze względu na orientacje seksualne, rasy, religię, politykę. Z Ameryką grzeszną i nieanielską.
Porównywany z Arthurem Millerem, urodzony w 1956 roku Tony Kushner, autor m.in. Hydrotaphii i Homebody/Kabul, w swoim dramacie nie tylko diagnozuje grzech i skazę reaganowskiej Ameryki, nie tylko mierzy się z mitem American Dream, który okazał się falsyfikatem, podrabianą 10-dolarówką. Pokazuje także radykalne rozwiązanie. Idee nowego społeczeństwa najpełniej uosabiają seksualne i etniczne mniejszości oraz kobiety, czyli grupy dotychczas rugowane na dalszy plan. Margines zawłaszcza centrum. Skoro bowiem typowa amerykańska rodzina jest w stanie rozkładu, dobry przykład może dać gejowską i feministyczna neorodzina, od dawna wyzwolona z gorsetu konwenansów… W tym kontekście bardzo ważna wydała mi się deklaracja Warlikowskiego, że chce zrobić spektakl o tym, „czym jest rodzina”. W Polsce, nie w Ameryce. Niby powinniśmy wierzyć, że rodzina ciągle jest świętością, ale złośliwe newsy codziennie medialnie atakują nieskazitelność polskiej rodziny z rosołem, schabowym, różańcem, ale także z wódką i przemocą. I nieustannie każą zastępować „świętość” — świętokradztwo.
Warlikowski nie jest pierwszym polskim reżyserem, którego zafascynował ten tekst. Już w 1995 roku Anioły… zaadaptował w Teatrze Wybrzeże Wojciech Nowak, a w 2000 roku w Teatrze im. Horzycy w Toruniu — Marek Fiedor. Były też niespełnionym marzeniem Mai Kleczewskiej i Krzysztofa Krauzego.