Teatr młodości
Jakże inaczej niż na oficjalnych premierach prasowych w teatrach w śródmieściu!
Przedstawienie odbywa się w szkolnej hali gimnastycznej na Mokotowie, zastawionej ławkami, zatłoczonej publicznością, która przyszła nieraz nawet i z Wierzbna. Galeria zapełniona dzieciarnią, dzieci ze szkół powszechnych trzymają się gimnastycznych drabinek pod ścianą, wdrapują się jak najwyżej, byle lepiej widzieć scenę. Oczywiście nikt tu nie słyszał ani o szatni, ani o kasie — poprostu bilet kupuje się przy stoliku ustawionym obok wejścia, a palto trzyma się na kolanach. A przecież — mimo prymitywnych warunków, gra tu jeden z najprawdziwszych, najuczciwszych teatrów w Warszawie, młody, pełen zapału i ofiarności, zaprzeczenie wszelkiego zrutynizowania, zurzędniczenia i osławionej atmosfery zakulisowych intryg.
To Stołeczny Teatr Powszechny, pracujący przy pomocy T.K.K.T. i zarządu miejskiego, kierowany przez Eug. Poredę. Teatr naprawdę niezwykły — opowiadają o nim żartobliwie, że sekretariat urzęduje w tramwaju, ponieważ cały zespół ciągle tylko jeździ z jednego przedmieścia na drugie, z popołudniówki na Ochocie na wieczorne przedstawienie na Mokotowie, by już nazajutrz rano pędzić na próbę na Żoliborz, czy do T. Letniego, wrazie uzyskania sceny na przedpołudnie. O skarbniku znowuż mówią, że posiada mieszek z tak dowcipnie urządzonym otworem, że może wytrząsnąć tylko złotówkę — nigdy więcej.
W tym trochę wisielczym humorze odbijają się ciężkie warunki pracy Teatru Powszechnego. Stałą siedzibę (Żoliborz) zdobyto dopiero od niedawna, gaża 180 zł. jest już jedną z lepszych, a 200 zł. brutto stanowi ministerskie uposażenie. Wynagrodzenie ledwie wystarczające na mieszkanie i życie w drogiej Warszawie, i to tylko pod tym warunkiem, że aktor nie ma rodziny. Są tu jednak i tacy, którzy z tej pensji muszą utrzymać i żonę i dzieci. A jednak ci właśnie ludzie zrzekają się dobrowolnie, z własnej inicjatywy, wynagrodzeń za przedstawienia popołudniowe, byle swój teatr uchronić od deficytu i dać przedmieściom jak najwięcej szczerej, uczciwej sztuki.
Należy podziwiać młody zespół, przygotowujący równocześnie dwie premiery, dający dziennie nawet do 3, 4-ch przedstawień (w dwóch salach naraz) — wprost trudno pojąć, kiedy ci ludzie, przy wyraźnych trudnościach materialnych, mogą przygotowywać nowe role. Przedstawienia bowiem nie mają nic wspólnego z jakimś ersatzem teatru dla mas. W miarę możności sztuka jest jaknajsumieniej wyreżyserowana i przygotowana i jeśli widać usterki, są one winą młodości i braku doświadczenia wykonawców. Lecz braki pokrywa zapał, który udziela się widowni i każdy wieczór Teatru Powszechnego zamyka zawsze burza oklasków.
W tegorocznym sezonie T. Powszechny wystawił już Okrężne wg. Korzeniowskiego, molierowskiego Lekarza mimo woli, Wesele, Bałuckiego Dom otwarty a obecnie gra Śluby panieńskie i Na zawsze Rydla. Fredrowskie arcydzieło humoru i liryzmu reżyserował zaproszony przez Poredę — Stanisławski. Młody zespół miał oczywiście trudności z obsadą ról Radosta i ciotki, jeśli idzie o Radosta —- zagrał go jedyny starszy aktor w zespole Wzorczykowski, mający widoczne obycie ze sceną i właściwość gestu, matką zaś Anielki i opiekunką Klary była Bełkowska, którą zawodził niekiedy głos wyłamujący się z rygorów narzuconych warunkami roli, ale która potrafiła jednak zachować styl postaci. Aniela i Klara (Rostkowska) miały role najtrudniejsze, wymagające bowiem i wdzięku młodości i najwyższej klasy aktorskiej. Nie mogły więc im podołać, choć trzeba przyznać Rostkowskiej, że w odtwarzaniu Klary jest na dobrej drodze i miała kilka scenek zagranych bardzo naturalnie. Wreszcie Gucio Żukowskiego: ujęcie roli krańcowo różne od Gucia, jakiego pamiętamy z T. Narodowego, gdzie grał go Leszczyński. Żukowski nie był trzpiotem, lekkoduchem, raczej przez żarty, niż z poważnej intencji nawiązującym intrygę miłosną — przeciwnie, był szczerze cały czas zakochany, a to ujęcie roli osłabiało komediowość Ślubów panieńskich. Z drugiej zato strony zyskał na tym liryzm i zapanował nad całością tej wdzięcznej komedii.
***
Drugim „teatrem młodości”, równie świeżym i bezpośrednim, są przedstawienia „Warsztatu Teatralnego”, organizowane przez Państw. Inst. Sztuki Teatral. Mają one charakter pokazów pracy reżyserskiej uczniów Instytutu i przyciągają zawsze publiczność na niedzielne poranki interesującym repertuarem, który nieraz powinienby być pożyteczną wskazówką dla dyrekcji T. Nowego.
Na początek (w ub. niedzielę) poszła pierwsza opera polska Nędza uszczęśliwiona Macieja Kamieńskiego, grana po raz pierwszy w r. 1778. Dobrze się stało, ze dzięki „warsztatowi” można było usłyszeć pełną wdzięku i prostoty, ubożuchną, ale jakże miłą, muzykę Kamieńskiego i sprawdzić w zetknięciu ze sceną wyobrażenia o stylu ówczesnego widowiska. Reżyser, słuchacz Instytutu — E. Axer, miał tu szczególne trudności, ponieważ obsadę stanowili śpiewacy — B. Bolko i A. Szlemińska oraz zupełnie obcy scenie słuchacze Konserwatorium. Nie wiadomo więc, co było brakiem reżyserskiej próby Axera, co zaś zawodem ze strony wykonawców. Pokaz „Warsztatu” jest raczej szkicem możliwości, jakie można wydobyć z opery Kamieńskiego, przy inscenizacji rozporządzającej statystami, chórem i odpowiednim materiałem aktorskim.
Bezsprzecznie zato udane jest przedstawienie komedio - opery L. A. Dmuszewskiego (1814 r.) Szkoda wąsów, opracowanej przez Schillera i reżyserowanej zręcznie przez Z. Karpińskiego. Staroświecka jednoaktówka przystrojona piosenkami, miałaby sukces na każdym wieczornym przedstawieniu. Karpiński włożył wiele pomysłowości i dowcipu w układ sytuacji, w związanie tekstu z muzyką i znać po uczniu, że dobrego miał mistrza (L. Schiller). Z wykonawców doskonała H. Kamińska, jako subretka, w roli służącej Dorotki.
Dekoracje Rybkowskiego (P. I. S. T.), skromne zapewne z braku środków na wydatki, utrzymywały typ dawnej dekoracji teatralnej (kulisy); miały właściwe założenie w stylizacji widowiska przez otoczenie wnętrza scenicznego czerwonymi kotarami, naśladującymi staroświecką kurtynę.
***
W salce teatralnej „Café-Clubu”, gdzie w ub. sezonie mieścił się „Teatr 13 rzędów”, znów gospodarzą stali jej mieszkańcy, J. Światopełk-Karpiński i J. Minkiewicz, wystawiając Szopkę Polityczną z kukiełkami Zaruby. Tegoroczna szopka jest słaba. Niewiele satyry i niewiele dowcipu. Przyczyn nie trudno się doszukać: pierwsza — to cenzor, druga — silne związanie autorów z warszawską „branżą” artystyczną, trzecia — mimowolna satyra, tkwiąca w polskiej rzeczywistości: tak mało się dzieje, tak mało się zmienia, że satyryk żyje tylko starymi skandalikami Akademii i nieśmiertelnie we wszystkich szopkach wahającym się między Niemcami i Francją ministrem Beckiem.
Mamy zatym, na wzór „niemego Sejmu” — „niemą Szopkę”. Z czego pozwolił się pośmiać cenzor, z tego nie pozwolił się pośmiać Szyfman, lub inny potentat warszawskiej branży. Trudno było pisać Minkiewiczowi i Karpińskiemu satyrę na własny, poczciwy. szyfmanidesowy żywot, więc — w „Café-Clubie” właściwie tylko wystawa doskonałych lalek Zaruby.