Artykuły

Dzwonię z budki

Co interesuje Mateusza Pakułę jako reżysera własnych tekstów? Na pewno kosmos. Przestrzeń kosmiczna rozbudza ciekawość, pozwala łączyć wiedzę o największych odkryciach ludzkiej nauki z wszelkim mitem i zmyśleniem. Na pewno też popkultura.

Postmodernistyczna pulpa wielokroć prze­twarzanych motywów kultury, jeśli umiejętnie po niej nawigować, jest tak plastyczna jak sama współczesność, łatwo wyobrazić sobie frajdę tego, kto klei kolejny nowy światek ze strzępów światów, które budują jego samego. Pakułę interesują też tajne przejścia, poukry­wane po szafach jak drzwi do Narnii, świecące wewnętrznym blaskiem portale do nie-wiadomo-gdzie. Czyli: zabawa.

Wygląda na to, że Pakuła znalazł dla niej stały dom w krakowskim teatrze Łaźnia No­wa, gdzie przed dwoma laty debiutował jako reżyser spektaklem Pluton p-brane, pierwszy raz miksując na scenie swoje fascynacje ko­smosem, popkulturą i tajnymi przejściami, wówczas każąc się przez nie przeciskać m.in. Janowi Peszkowi. Wtedy tematem Pakułowej zabawy była wyobraźnia, która prowadzi do odkryć: w skleconym z kartonu laboratorium, jakby żywcem wyjętym z taniego radzieckiego science fiction, toczył się fikcyjny dialog ba­daczy kosmosu, Percivala Lowella i Clyde'a Tombaugh. Obaj naukowcy, biegunowo róż­ni, choć ze wspólną pasją i ciekawością, wie­rzyli w istnienie planety X (ten drugi ją odna­lazł), ale przez różnicę wieku nie mieli szans faktycznie się spotkać; Pakuła zderzył ich ze sobą w przestrzeń i niemożliwej, konfrontując ich poglądy i własne wyobrażenia na temat ich ludzkich postaw, i budując w efekcie pro­stą przypowiastkę, pochwałę marzeń. Owa niemożliwa przestrzeń — i nie będzie to, jak sądzę, nadinterpretacją — to po prostu wnę­trze głowy reżysera, umeblowane po równo przez budżetową fantastykę i rzeczywistych pionierów nauki.

Niedawna premiera spektaklu Lem vs. P.K. Dick jest w dużej mierze lustrzanym odbiciem debiutu. Zamiast budować teatr we wnętrzu swojej głowy. Pakuła wstawia na scenę swój świadomy mózg w słoju (to nie metafora, li­teralnie alter ego reżysera jest mózgiem w sło­ju!). Dekoracja jak z taniego studia filmowego ustępuje niezwykle estetycznej, dopieszczo­nej przestrzeni (piękny projekt Justyny Elminowskiej, wspaniale dopowiedziany światła­mi Pauliny Góral) jak ze scen hollywoodzkich blockbusterów, dla których kosmos — znów, również dzięki popkulturze — staje się coraz częstszym miejscem akcji. Dwóch piewców tegoż kosmosu, zderzonych ze sobą mimo niemożliwości faktycznego spotkania, to w tym przypadku dwóch sławnych pisarzy, tuzów literatury science fiction. Już w tytule skonfron­towani zostali zawłaszczonym przez popkul­turę słowem „versus”, jak dzisiejsi bogowie zbiorowej wyobraźni, bohaterowie współczes­nych mitologii, jak Batman vs. Superman. I o ile naukowców z Plutona… nie byłoby, gdyby nie fantazja i ciekawość, tak autorów fantastyki z nowej premiery Pakuły nie byłoby, gdyby nie nauka i odkrycia badaczy. Kosmos i popkultura — ta prosta synergia, wynikająca z zestawienia obu jego tytułów z Łaźni, to nie przypadek.

Nie jest to Wielki Teatr, nie ma aspiracji do poruszania Wielkich Tematów, rozczaruje się ten, kto liczył na rzetelną biograficzną opo­wieść o obu autorach, czy choćby na satyrę na absurdy czasów PRL. Ale też tym razem pod naskórkiem tej nośnej skądinąd, choć niewymagającej formuły czai się jeszcze jeden temat, być może ważniejszy od pochwał marzeń, pielęgnowania dziecięcej ciekawości i frajdy z budowania fikcji. Pakuła używa tu sobie po­staci Philipa K. Dicka i Stanisława Lema, żeby opowiedzieć o kryzysie komunikacji — i te momenty, mimo fantastyczno-peerelowsko-bitnikowskiego kostiumu, brzmią bardzo współcześnie. Dick (w tej roli neurotyczno-maczystowski Tomasz Schuchardt) to paranoik, narkoman, bezrefleksyjnie wpadający w sidła najgłupszych teorii spiskowych i własnych me­tafizycznych lęków. Lem (oszczędna w ekspre­sji rola Jana Jurkowskiego) jest z kolei wyco­fany, racjonalny, konkretny, wręcz robotyczny, jeśli nie liczyć kompulsywnego jedzenia słodyczy. Lem żyje w absurdzie rzeczywistości komunistycznego ustroju, u Dicka demony czają się w nim samym. Pisarze są swoimi prze­ciwieństwami, znane im rzeczywistości spo­łeczno-polityczne są biegunowo różne. I nawet jeśli obaj twórcy w rzeczywistości mieli ze sobą — krótkotrwały i telefoniczny — kontakt, i nawet jeśli w scenicznym świecie Pakuły mo­gą połączyć ich stare automaty na żetony i ster­czące z planetoidy słupy telegraficzne, wydaje się, że nie ma szans, żeby się dogadali. A jednak łą­czy ich — zabrzmi to banalnie, choć ten temat klinem wbija się w fantazyjny świat spektaklu — wspólnota traum. Lema doświadczenie Ho­locaustu, Dicka tragiczna historia rodzinna, gdzieś obok nich niespodziewanie stawia się też Pakuła z przeżywaniem własnej straty, jakby wołał o podstawową empatię. O ile łatwiej byłoby się wzajemnie słuchać, rozumiejąc, że za dziwactwami i kompulsjami kryją się rzeczywiste ludzkie dramaty! W tej sytuacji naj­mocniejszym gestem, jaki reżyser robi wobec swoich bohaterów, jest umożliwienie im spo­tkania twarzą w twarz, znalezienie dla nich prze­strzeni porozumienia — nawet jeśli wymaga to wprowadzenia do świata spektaklu świado­mych mózgów w słojach.

Koniec końców, choć zdarzą się w tym fikcyj­nym spotkaniu twórców fikcji na nieistniejącej scenicznej planetoidzie momenty uderzające w tony serio, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi Lemowski ateizm i racjonalizm, nie należy się po Pakułowej narracji spodziewać powagi. Ten teatralny świat jest uszyty z memu, formy wypowiedzi tak pojemnej, jak cały Internet. Już otwarcie spektaklu to niemożliwie wy­dłużona sekwencja prezentacji przestrzeni i bohaterów, zrealizowana do piosenki tytułowej z ejtisowego cyklu filmowych adaptacji Nie­kończącej się opowieści, ale obrobionej w stylu późnego vaporwave’u, tak, że przez pierwsze minuty naprawdę trudno dojść, „skąd ja to znam”. I podkreśla to reżyser na końcu, kiedy z tyłu sceny wyświetla się przypis do rozmowy bohaterów — w formie linku do YouTubea, wraz z instrukcją, jakiej frazy szukać.

Bo tak naprawdę konflikt Lem vs. Dick to żaden konflikt, a pretekst do gawędy o świecie zasiedlonym przez racjonalistów i foliarzy, fact-checkerów i siewców fake newsów. Wła­śnie: foliarzy, bo przecież tak język memu określa dziś coraz szerzej dochodzących do głosu denialistów nauki, zwolenników teorii spiskowych, którzy, zgodnie ze źródłosłowem, mają nosić czapeczki z folii aluminiowej, rze­komo chroniące przed kosmicznymi promieniowaniami czy siecią 5G. Ba! — kiedy postać Dicka odlatuje w kolejne pseudointelektualne absurdy, unoszące się w pustce wokół gościn­nej planetoidy meteory w nowym świetle zaczynają połyskiwać jak kulki ze zgniecionej w podstawówce folii po kanapce. Może to jest cały kosmos, do jakiego mamy dostęp? Na pew­no wspólnie, racjonaliści i foliarze, naukowcy i denialiści, społeczeństwa i rządy, wszystkie zantagonizowane dziś grupy, zasiedlamy pla­netę, wokół której tylko pustka. Musimy się w końcu jakoś dogadać, nie ma „albo”.

Pisałem na wstępie, że teatr Pakuły na pod­stawie Pakuły to przede wszystkim zabawa. Ewi­dentne, że sam reżyser bawi się swoim tea­trem nieźle. I jakkolwiek słyszałem już krytycz­ne wyrazy rozczarowania tą formułą, szczerze mówiąc, chętniej przeczytałbym, co mieliby do powiedzenia o takiej wariacji na temat science fiction autorzy blogów, Internetowi komentatorzy kultury popularnej, jak Kajetan Kusina czy Radek Pisula, niż chętnie popada­jąca w akademickie tony branżowa prasa tea­tralna. Spodziewam się, że dla nich, z ich od­miennym erudycyjnym zapleczem, byłby to naprawdę plac zabaw. I że z naiwnostek u Pa­kuły nie robi się niemów tylko dlatego, że za­sięgi skojarzeń są tu wobec hollywoodzkich blockbusterów żadne, a mem przecież nie może być aż tak hermetyczny. Czy sam jako krytyk mam czym być rozczarowany? Nie — zwłaszcza że Wielki Teatr ostatnich czasów najwyraźniej nie poradził sobie z Wielkimi Tematami; na premierę w Łaźni trafiłem pro­sto z antyrządowych protestów, zapoczątko­wanych przez Ogólnopolski Strajk Kobiet, i nie jestem zaskoczony, że ulica nie mówi Demirskim ani Masłowską, a trawestuje memy. I to na ulice całego świata przenosi się, wybujały wcześniej w Internecie i przybierający dziś przeróżne formy, konflikt racjonalistów z denialistami.

Tym chętniej obejrzę taki nierozdmuchany teatr, w bystrym komentarzu poruszający się wokół budujących codzienność drobnostek, stawiający się ze mną jako widzem w jednej linii, pozwalający się wspólnie zadziwić nad maleńkością naszych spraw w pustce kosmo­su. I tyle. Wielkie Tematy, jak można się spodziewać, nie rozegrają się dziś ani na teatral­nych deskach, ani na widowniach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji