Artykuły

Zabijanie potencjału

Georg Büchner nie umarł. Jego ciało poddało się zarazie – w ciągu dwóch tygodni od chwili zachorowania zmarł na tyfus. Gdyby nie ten fakt, mielibyśmy skończonego, dopracowanego w szczegółach Woyzecka. A tak, mamy dzieło niedokończone, w pojedynczych scenach, bez numeracji stron, w zarysowanych sytuacjach – wieczną potencjalność. 

W oba przedstawienia Woyzecka, które ostatnio widziałam – Grzegorza Jaremki w TR Warszawa i Piotra Cieplaka Teatrze Narodowym – wpisana jest gra z ową potencjalnością. W przedstawieniu Jaremki – wprost na jej kanwie zasadza się temat: oto prawie osiemnastoletni Franciszek Woyzeck (Mateusz Górski) dorasta. Obserwujemy proces przepoczwarzenia się dziecka w mężczyznę. To proces złożony, niczym u motyla. Gąsienica zawinięta szczelnie w kokon rozpada się w maź, z której następnie budowany jest dorosły osobnik. Droga ku doskonałości wielobarwnego motyla jest więc bolesna i zakłada zanegowanie dotychczasowego obrazu siebie. 

Nie wszyscy przeżywają ten okres tak brutalnie. Są tacy, którzy sprawnie wrzucają na siebie uniwersalny kostium roli społecznej. Dobrze sprawdzony przez pokolenia, wymaga jedynie elementarnego podrasowania i można nosić go do śmierci. Rolę przywódcy mogą grać ci, którzy naturalnie odnajdują w sobie potencjał stosowania przemocy, służącej przestrzeganiu norm. Rolę mędrca, pilnującego naturalnej harmonii, który ją odpowiednio nazwie i opisze – mogą grać ci, którzy wolą stać z boku i jedynie obserwować zdarzenia, aniżeli brać w nich udział. Są też role dla tych, którzy wierzą w swój zniewalający urok. Ci mają wyzwolić w innych pożądanie oraz zazdrość. 

W przedstawieniu Jaremki mamy niezrealizowany jeszcze potencjał nikczemności, który mieści się w tych rolach. Postaci Kapitana (Jan Dravnel), Doktora (Rafał Maćkowiak), Tamburmajora (Paweł Smagała) to jeszcze możliwość, a nie zrealizowane scenariusze życiowe. Ich postaci mają jeszcze rysy młodzieńczej radości ze wspólnego muzykowania, wspólnego biegania po plaży, dmuchania w trąbki urodzinowe. Jeszcze w swojej punk-łajld-tacy-jesteśmy-fajni kapeli Łupież grają unisono. Śpiewają piosenki zespołu Gówno, pilnując wspólnego rytmu, żeby się tony nie rozlazły; jeszcze próbują być jak Kurt Cobain i jak skład Joy Division, kopiują swoich mistrzów. Masterów, którzy albo nie żyją, albo jak wokalista Gówna Maciej Salamon i gitarzysta Adam Witkowski tworzą już inny zespół – Nagrobki. Stale jednak ćwiczą się w rolach, a efekty tej żmudnej pracy zobaczyć możemy na scenie Teatru Narodowego. W Woyzecku w reżyserii Piotra Cieplaka spotykamy Kapitana (Jerzy Radziwiłłowicz), który przez lata opanował do perfekcji metody niszczenia. Osiągnął w tym taką doskonałość, że poniżanie ludzi nie sprawia mu już żadnej satysfakcji. Jedyne, czego może jeszcze doświadczyć to ogłuszające wystrzały w kierunku kaczek i wymamlane z trudem przez starcze usta monologi. Jest tu też Doktor (Paweł Paprocki) wyprany ze wszelkiej empatii, mechanicznie, z przyzwyczajenia zainteresowany światem nad-człowiek, który w oświeceniowym duchu pożąda poznania wszechrzeczy. Między nimi pręży się Tamburmajor (Oskar Hamerski) – kogut z wypłowiałym, przetrzebionym pióropuszem.

Kapitan Jana Dravnela jest jeszcze wciąż rozkosznym misiem, który tylko czasami pozwala odezwać się instynktom mordercy i potrzebie bliskości. W Doktorze Rafała Maćkowiaka jest jeszcze zachwyt stopniem skomplikowania natury, przetykany, tylko niekiedy, chorobliwą radością z odkrywania jej prawidłowości. Elektryzująca (baczność!), zwierzęca świeżość Tamburmajora Pawła Smagały, jest jeszcze pasją przekraczania obyczajowych granic, a nie przemocą wobec Marii, matki Woyzecka (Maria Maj).

Maria u Grzegorza Jaremki nie jest kochanką i matką dziecka Franciszka Woyzecka. Jest jego twórczynią i destruktorką. To ona dokonuje pierwszego ograniczenia, wprowadzając zasady przynależne pastelowo przypudrowanemu mieszczańskiemu porządkowi. Chociaż eksploduje witalnością, śpiewając przy sprzątaniu Fuck the Pain Away, jej temperament podgrzewa jednak przede wszystkim dymiące żelazko. A jej słodki mały słodki – honey bunny – syneczek ma w gruncie rzeczy mniejsze znaczenie w jej życiu niż torba pełna kolorowych chrupek. Wykarmić i wypuścić – oto przed czym Maria nie tchórzy. Resztą Woyzeck musi zająć się sam. Popada zatem w młodzieńcze egzaltacje, spala się w poszukiwaniu własnej drogi. Pociąga go hermafrodyczna postać (Tomasz Tyndyk), która co jakiś czas daje o sobie znać. Jest tajemniczo pociągająca, ale w swej powadze kuszenia naiwna i równie egzaltowana jak Woyzeck. Męsko, srebrno skręcony włos opada na piękne kobieco harmonijnie ciało. W którą stronę Woyzecku podążysz? Woyzecku – jesteś niczym mały biedny winniczek. Ślimak, na chwilę przed decyzją, kim chce pozostać w przyszłości. 

Te interpretacje Woyzecka zbiegają się wektorami skierowanymi kolizyjnie. Jaremko projektuje przyszłość, Cieplak analizuje przeszłość. Woyzeck Jaremki jest wygranym, bo chociaż dokonuje morderstwa i to na samym sobie, niszcząc potencjalność hermafrodyty, robi to świadomie i samodzielnie. Grany przez Cezarego Kosińskiego Woyzeck Cieplaka jest reprezentantem anonimowego tłumu, ludzi pozbawionych znaczenia: wykorzystywanych, oszukiwanych, ośmieszanych, co nie oznacza, że nieodczuwających i nierozumiejących. Ten Woyzeck ocknął się w rzeczywistości, która ukonstytuowana została poza nim. Rządzona jest narzuconymi, „boskimi regułami”, które przypomina fatalistycznie powracający Dziad (Mariusz Benoit). Woyzeck zdefiniował siebie jako narzędzie, społeczny przedmiot, który służy innym do odgrywania swoich ról: Kapitan wygrywa na nim partyturę władzy, Doktor – wiedzy, Tamburmajor – posiadania. Nieszczęście Woyzecka w przedstawieniu Cieplaka polega na refleksyjności jego natury. On nie chce bezmyślnie śpiewać w chórze mieszczan ani ćwiczyć w wojskowym szeregu. On chce, nawet poniewczasie, zyskać podmiotowość. Może to zrobić jedynie znanym sobie sposobem – przemocy wobec słabszego. Własną wolę wyraża więc odbierając sobie ostatnie dobro i światło w anonimowego mikro-życia: zabijając Marię, odbiera sobie jej miłość oraz jej dziecko.

Wzruszająca jest podsumowująca spektakl opowieść Babci (Sławomira Łozińska), Andersenowska baśni o ślimaku, który mieszkając pod liściem łopianu, marzy o realizacji celu swojego istnienia: wygodnym ułożeniu się na liściu sałaty, ułożonym na półmisku, postawionym na stole, stojącym w pokoju, mieszczącym się w pięknym zamku, widocznym gdzieś daleko, w górze, znacznie wyżej niż sięga łopianowa łodyga.

Jaki będzie finał historii tego pięknego, póki co, chłopca. Młodzieńca, który skończył właśnie osiemnaście lat. Jego twarz jaśnieje blaskiem młodości albo rozświetlającego make-upu, ale to ładnie wygląda. W dniu osiemnastych urodzin włoży maskę, której celem będzie ochrona tego piękna i tej młodości – twarz, która jest idealnie obła i gładka, ze sztucznym, ale jeszcze nierozmazanym makijażem. Dopiero z czasem, kiedy zacznie się marszczyć, zaginać i odkształcać, a gdzieniegdzie zrobią się zacieki – stanie się twarzą Jokera. Twarzą znaną z filmów o Batmanie, uosobieniem zła. Taka przyszłość czeka Woyzecka Jaremki – czeka na niego Woyzeck Cieplaka. 

Potrzeba panowania nad swoim życiem, nawet jeśli fatalistycznie ciąży ku zbrodni – śmierci – tragedii jest udziałem każdego Woyzecka.

Teraz robię salto, bo te wątki brzmią znajomo. 

Jest dziewczyna w amerykańskim miasteczku. Ma na imię Rue, jak żal po starogrecku, a na nazwisko Bennet, jak Elizabeth – buntownicza postać z powieści Jane Austen. Rue wchodzi w dorosłość – ma szesnaście lat, ale dzisiaj dzieci dorastają prędzej. Role społeczne są, podobnie jak w małym pruskim, dziewiętnastowiecznym miasteczku podzielone. Ktoś jest sportsmenem, przemocowcem skazanym na sukces, ktoś jest pięknością skazaną na powolny uwiąd, ktoś spryciarą bizneswoman. Brać te role i wkładać na siebie. Rue zamknęła się, jak w zbroi, w bluzie zmarłego ojca. Nie zdejmuje jej w domu, w szkole, na odwyku w psychiatryku, na haju i na detoksykacji. Ma ją na sobie przez cały czas trwania Euforii (2019, serial HBO). Próbuje odwlec decyzję, kim chce zostać. Wykorzystuje swój potencjał dla obrony przed dorośnięciem. Jules, jej transgenderowa przyjaciółka i fascynacja, również poszukuje swojej drogi. Jednak ona swoją rolę społeczną już wybrała i ją realizuje. Każda z postaci w Euforii jest smutnie, boleśnie doświadczona opuszczeniem. Nie otrzymały wystarczającej uwagi ze strony dorosłych, wcale nie patologicznych, złych, egoistycznych ludzi. Raczej przemęczonych, zestresowanych, wystraszonych, niewystarczająco szybko reagujących na wyzwania codzienności. Odpuścili albo poddali się w tym jednym niewłaściwym momencie. I dziecko straciło grunt pod nogami. Tak rodzi się zło świata dzisiejszego – niezauważalnie i niechcący. W gruncie rzeczy w sposób niezawiniony. W amerykańskim serialu, zaklinana jest rzeczywistość. Unieważnione w zasadzie wszystkie tradycyjne linie podziałów. Nie gnębi się w nich czarnych kolegów, grubych koleżanek, homoseksualistów i lesbijki. Dlatego świat Euforii jest tak przerażający, bo wytrąca z rąk podstawowe narzędzia wykluczania. Pozostawia trzy linie obrony: albo jesteś silna, albo jesteś sprytna, albo jesteś pociągająca. I daje oglądającemu wybór: pozycjonuje się w grupie bohaterów eliminujących potencjał – jak w Woyzecku Jaremki, albo w grupie płaczących po potencjale. W finale pierwszego sezonu Rue odnalazła w sobie siłę przetrwania. Odniosła się do siebie z psychoterapeutycznie wytrenowaną miłością. Ale poczekajmy, realizację drugiego sezonu przerwała pandemia. Potencjał istnieje, Büchnerowski Woyzeck w grze.

 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji