Artykuły

Guśniowska

Nie pamiętam, który z dyrektorów teatru opowiedział mi tę przygodę. Miał mieć święto sceny, widownia składała się ze stałych bywal­ców. I na parę godzin przed podniesieniem kur­tyny premiera stała się z jakiegoś technicznego powodu niewykonalna. Zdeterminowany sta­nął przed publicznością, powiedział, że zespół jest za kulisami, że przygotują w ciągu godziny i zagrają każdą pozycję z repertuaru; niech tylko widzowie wybiorą, co. A widzowie wybrali… bajkę grywaną dla szkół, a w weekendy dla całych familii.

Myślę o tej historyjce z rozrzewnieniem. I z szacunkiem dla spektatorów, którzy umieli się bez wstydu przyznać do bardzo poczciwej przyjemności. Którzy nie ulegli ani szantażowi ambicji, że trzeba coś artystycznego, ani chętce zobaczenia raz jeszcze, jak pan w gaciach włazi do szafy, bo mąż kochanki właśnie wrócił z delegacji — czyli zamiłowaniu do farsy, która też, a jakże, była na liście propozycji. Wybrali bajkę, o której, podejrzewam, słyszeli, że jest efektow­nie wystawiona, może też inteligentna i dow­cipna. Nie można zarzucać im zdziecinnienia. A jeżeli już, to w tym samym stopniu zdziecin­niała jest dziś cała kultura. Przynajmniej kultura popularna.

Bajki mamy na co dzień. W nieomal każ­dym serialu. W większości filmów fabularnych. W czytadłach. Bajki udają życie, dorosłość, powagę, ale są bajkami, niekiedy bezczelnie bajkowymi. Czasami robią sobie atut z odwra­cania własnych schematów. Vide Shrek. Vide Wiedżmin: Andrzej Sapkowski przed główną sagą wydał dwa tomy opowiadań, z których każde było echem, niekiedy bardzo dalekim, znanej bajkowej opowieści. Także Gra o tron. A od niej już bardzo przecież blisko do dzieł niejakiego Szekspira, które też są bajkami, krwa­wymi, sielankowymi, przewrotnymi, filozoficz­nymi, sarkastycznymi — a nie seansami psychoanalitycznych wiwisekcji, na które tak się uparł owładnięty paniczną niechęcią do fabuły nasz wyrafinowany współczesny teatr.

Najczęściej graną polską autorką sceniczną jest dziś Marta Guśniowska. Jeśli liczba wysta­wień jej sztuk, począwszy od debiutu w 2006 roku, nie dobiła jeszcze setki, to bez wątpienia osiągnie ten trzycyfrowy wynik już za chwilę. Grają ją wszystkie teatry lalkowe, sięgają po jej teksty także sceny dramatyczne. Jej utwory są wydawane w formie efektownych książeczek, tłumaczone na obce języki, autorka zdobywa prestiżowe nagrody. Ma też grupę oddanych obserwatorów-fanów, którzy, delektując się kolejnymi dowodami nieprzeciętnej wyobraźni, klasy i poczucia humoru autorki, z niedowierza­niem widzą, że rezonans jej twórczości, rozgłos i rozpoznawalność są grubo słabsze, niżby na to zasługiwała. I niekoniecznie dlatego, że to tylko dla dzieci.

Guśniowska ma ulubiony format: częsty w bajkach motyw drogi. Bohaterowie dokądś wędrują, przeżywają kolejne przygody, poznają nowych znajomych z ich problemami, uczą się w wędrówce tego, co należy. Głównie odtrutek na egocentryzm, empatii, życzliwości dla innych (procentującej też dla siebie). Także szukania w świecie tego, co pozytywne, tudzież pogo­dzenia się z tym, co nieuchronne. Zbożne to, choć pewnie nie odkrywcze. Nieprzebranym bogactwem bajek Marty G. jest galeria charak­terów, ludzkich oczywiście, choć poubieranych w zwierzęce kostiumy. Samotników, kompleksiarzy, dziwaków, ambicjonerów, poczciwych fajtłapów wykładających się na skórce od bana­na, ale i sierot, na przykład wilczych, którym rodziców „wymyślił" (strzelbą) myśliwy[1]. Tych bohaterów, z tysiąca powodów niedających sobie rady w życiu, pisarka portretuje kome­diowe, ale lojalnie, budując im popisowe sceny, wyprowadzając w happy end, dając się z nich pośmiać, ale też ich polubić. Jak w dobrej bajce dzieci bawią jedne żarty, rodziców inne; zda­rzało mi się widzieć rozanielone i rozklaskane panie nauczycielki, na co dzień ponuro zajęte pilnowaniem podopiecznych.

Pogodne, oryginalne i niegłupie; czy nie o to chodzi w sztuce popularnej? Rozpęd artystycz­ny Marty Guśniowskiej na tym się, rzecz jasna, nie kończy. Jej najlepsza sztuka — i jedna z naj­lepszych w dorobku dwóch pierwszych dekad wieku — zatytułowana Ony, to rzecz o chłop­cu, któremu rozpadło się życie (tata odszedł, mama w psychiatryku, on u wuja-pijanicy, potem w domu dziecka), tyle że wirtuozowsko przeflancowana na stronę bajkową. W wyobraź­ni chłopca ojciec został piratem, pływa po morzach ze swoją papugą, trzeba go odnaleźć, a droga poszukiwań niepostrzeżenie przecho­dzi w życiowy trakt, bajkowo-codzienny, smutno-pogodny, pełen paradoksów i przewrotek. Sekwencja w Domu Dorosłego, gdzie tatusie i mamusie czekają na dzień, kiedy przyjadą dzieci i będą spośród nich wybierały kandyda­tów do adopcji, wpisane w to nadzieje i rozcza­rowania oczekujących, groteskowo odwrócone acz wciąż realne i bolesne — to scena, której zapomnieć niepodobna. Kosmicznie śmieszna i rozdzierająca naraz.

Ony, parokrotnie już wystawiony, zasłu­guje na następne realizacje. Może i na film? Inne teksty też. Jej A niech to Gęś kopnie, brawurowy i cudnie czuły, komediodramatyczny obraz kobiecej depresji wygrał wła­śnie czwartą edycję festiwalu Teatroteka.Fest. Doceniono całość, a oddzielnie tekst, reży­serię, role. Dwa kłopoty: po pierwsze, gdzie i kto obejrzy to dzieło, jeden z alternatywnych teatrów telewizji, zrealizowanych w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych? A po drugie, z całym szacunkiem dla reży­serii Joanny Zdrady, aktorstwa Agnieszki Przepiórskiej, Arkadiusza Janiczka, Łukasza Lewandowskiego i innych, przedstawienie jest ciut za dosłowne. Za toporne, za grube. Co nie jest może nawet winą realizatorów. Po prostu nie bez przyczyny Marta Guśniowska napisała to na lalki.

Bo ona jest lalkarką. Co nie oznacza teatrzy­ku kukiełkowego (za „kukiełki" lalkarz bije w pysk). Lalkarstwo to jest teatr formy i har­monii form. To są nieproste stosunki między animatorem a przedmiotem przez niego oży­wianym, ale i żyjącym też własnym, niezależ­nym życiem. Mówiąc najkrócej, w dobrym lalkarstwie wszystko jest jednocześnie konkretem i metaforą, a metafora otorbia konkret, bierze go w poezję, uniedosłownia, przydaje wielowarstwowości. Co brzmi może zawile, ale sprowa­dza się do tego, że na tę, jako się rzekło, pogodną i niegłupią fabułę powinna nałożyć się jeszcze wpisana w tekst precyzja doboru środków wyra­zu, dbałość o ich proporcje, czułe zharmonizo­wanie wszystkich elementów w zgrabną piękną całość.

A to już są, mówmy szczerze, wymagania, którym nie tylko świat naszego teatru lalek, którym generalnie sztuka widowiskowa, nawet dobrej klasy, nawet dbała o poziom i nie pozba­wiona ambicji, nawet tkająca swe obrazki z naj­lepszych materiałów — jakimi bez wątpienia są sztuki Guśniowskiej — niekoniecznie chce i nie­koniecznie umie sprostać.

Pisuje także dla dorosłych. W jej Poczekalni sześć-dwa-zero, którą drukowaliśmy w „Dialogu” trzy lata temu, Jeremi Przybora przejrzałby się z uśmiechem aprobaty. Ma w szufladzie parę scenariuszy komedii filmo­wych, ale takich, jakich się u nas nie kręci, groteskowo-slapstickowych. Od lat tworzy dla aktorów Białostockiego Teatru Lalek żarty-parodie klasycznych dzieł literackich, na które w niedzielne południe złazi się ponoć do Lalek całe dorosłe miasto. Ostatnio Teatr Miejski im. Gombrowicza w Gdyni zagrał jej prześmiewczą wersję Trzech muszkieterów. Ma wspaniałe wyczucie mechaniki gagu i potrzeb aktora; na rękach nosiliby ją fachmani od inte­ligentnej zabawy z epoki Kobuszewskiego, Dziewońskiego, Kwiatkowskiej, epoki z lekka zamazującej się już w pamięci. Nie mam wielkiej nadziei, że ktoś tę stronę jej rozległego talentu zechce wykorzystać; skrzydła młynów przemy­słu rozrywkowego mielą w inną stronę.

Aliści jej niesamowitego, organicznego instynktu lalkarskiego za żadne skarby przemarnować nie wolno. Marta Guśniowska sama szyje lalki sceniczne. Sama, nieproszona. Siada potem przy stole, a ta szmaciana cholera w jej dłoni poprzez jeden ruch palca robi taką minę — tak, tak, właśnie minę! — że człowiek nie wie, gdzie się schować z zawstydzenia. Żartuję, ale nie całkiem: ta absolwentka poznańskiej filozofii czerpie lalkarstwo nie z żadnej szkoły teatralnej, tylko z siebie, ze środka. Od niedawna zaczęła reżyserować własne utwory, nieśmiało, ale od razu dojrzale, pewnie. Ostatnio w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora wystawiła Wielkie mi coś, bajkę odjeżdżającą w poetycką abstrakcję. Jednym z jej bohaterów jest ziarenko piasku imieniem Edgar, który bardzo chce, wbrew posturze, dokonać czegoś wielkiego. I robi to, zapierając się w lejku klepsydry i zatrzymując czas akurat wtedy, kiedy trzeba. Warto zoba­czyć, jak to jest scenicznie opowiedziane, lirycz­nie i śmiesznie. Jak wartka, cudnie pomysłowa, wciągająca bajka przemienia się w dyskretny, nienatrętny, wyważony traktacik o naturze czasu.

Najwyższa pora, żeby w którymś z teatrów powstał Kącik Twórczy Marty Guśniowskiej, stały, wydzielony, osobno planowany. Miejsce eksperymentów i kolejnych odsłon jej talentu. Jesteście jej to winni, lalkarze, którzy od pięt­nastu lat tłuczecie setki wystawień jej bajek, ku swemu i widowni zasłużonemu zadowoleniu.

Przypisy

  1. ^ Ba, nawet wariatów. Był taki Bóbr-schizofrenik, w którym walczyły dwie osobowości, natchnionego projektanta mostów i realnego, konkretnego budowlańca. 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji